Info

avatar Ten blog rowerowy prowadzi lavinka z miasteczka Żyrardów. Mam przejechane 48635.61 kilometrów w tym 8056.16 w terenie. Jeżdżę z prędkością średnią 15.05 km/h i się wcale nie chwalę.
Więcej o mnie.

baton rowerowy bikestats.pl
button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl

button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl

Inne linki

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy lavinka.bikestats.pl

Archiwum bloga

Wpisy archiwalne w miesiącu

Wrzesień, 2014

Dystans całkowity:655.30 km (w terenie 98.55 km; 15.04%)
Czas w ruchu:41:39
Średnia prędkość:15.73 km/h
Maksymalna prędkość:34.00 km/h
Suma kalorii:13303 kcal
Liczba aktywności:23
Średnio na aktywność:28.49 km i 1h 48m
Więcej statystyk
  • DST 106.55km
  • Teren 12.50km
  • Czas 07:00
  • VAVG 15.22km/h
  • VMAX 28.00km/h
  • Kalorie 2197kcal
  • Sprzęt Pradziadek
  • Aktywność Jazda na rowerze
Uczestnicy

251/365 Cyklogrobbing nad Bzurą #2 dzień 2

Niedziela, 14 września 2014 · dodano: 16.09.2014 | Komentarze 6

Poranek był trudny. Wszystkie moje poranki są trudne, ale ten był wyjątkowy.  Późno poszliśmy spać, bo rozbijaliśmy się i jedliśmy po zmroku. W zasadzie poszliśmy spać już w niedzielę. A pobudka skoro świt po siódmej trzydzieści. W końcu jakoś się zwlokłam, ale zgubiliśmy moją czerwoną chustkę na głowę. Dopiero w domu Tomi znalazł ją w swoim śpiworze. Ot, podróżniczka. Początek dnia zaliczyłam więc bez nakrycia głowy i trochę mi to doskwierało. 

Ledwo się zwinęliśmy z noclegu, kilkadziesiąt metrów i leśny cmentarz. Skrzynki nie znalazłam. Potem wizyta w sklepie. Na rynku jakiś żul strzelał z kapiszonów (czy innego hałaśliwego czegoś), na dodatek rzucał tym w naszym kierunku, za co go gruntownie opieprzyłam. Chwilę później nadjechała spora grupa cyklistów z lekkimi sakwami. Kaski, sportowe ubranka, ani chybi "Warszawka". A jużci, swój pozna swego, grupa zorganizowana z busem wożącym bagaże za nimi. My co prawda oficjalnie z Żyrardowa, ale ja w końcu rodowita warszawianka ;) Pogadaliśmy i każdy w swoją drogę. My do pistacjo... eee... znaczy miętowego kościółka i kwatery wojennej na pobliskim cmentarzu. Kolejne cmentarze, a tu podobnie jak wczoraj - coraz cieplej. Na szczęście po drodze trafił się odpust i udało się nabyć bandanę na moje biedne rozgrzane czoło i od razu zrobiło się przyjemniej. Mimo przykrego wmordewindu.

Po drodze mała odmiana i włażenie na górę. Poczułam się jak w Beskidzie Niskim, hihi, ale takim, gdzie się łazi po krzalu bez szlaku ;)

Późnym popołudniem zawiało nas do Kamionu, gdzie siarczanami z wody mineralnej zmyliśmy błogosławieństwo dnia poprzedniego i szatański Pradziadek mógł odetchnąć z ulgą. Tomi zrobił to pod kamieniem św. Jacka, który jest tam jako niby-pamiątka przekroczenia Wisły na płaszczu. Pewnie płytko było. Mam w tej kwestii własną teorię, miejsce to było świętym gajem, wokół głazu był krąg energetyczny słowiański, świątynię postawiono, by ten kult wywalić w diabły, tylko kamienia ruszyć nie mogli... to dorobili bajkę o św. Jacku i przerobili to to na miejsce pielgrzymkowe i odpustne. Spryciarze, ale my jesteśmy sprytniejsi i czasem pogańskie głazy wykorzystujemy do swoich niecnych celów ;)

Słońce zachodzi, a my 40km od domu! Ejże, miała być krótsza trasa! A tu jeszcze multak w Brochowie, a tu jeszcze wcześniej skrzynka pod Wyszogrodem. No i wracaliśmy po ciemku. Po kulawym asfalcie. Ała, moje dłonie. Ała, mój kręgosłup. Do setnego kilometra jechałam jako tako, ale ostatnie 6 to była istna mordęga. Po wiadukcie nad A2 wyjątkowo sobie z Pradziadkiem weszliśmy, zamiast podjechać. Kilka postojów nieco polepszyły stan moich dłoni, ale wróciłam totalnie wykończona. Dystans dniowy krótszy, ale zmęczenie dwudniowe. Dawno tak zmęczona nie wróciłam do domu, ostatnim razem chyba po życiówce, tej 143 wiosną.

Ale wycieczkę uważam za  udaną i pełną przygód, jak lubię :)




  • DST 125.84km
  • Teren 6.50km
  • Czas 07:20
  • VAVG 17.16km/h
  • VMAX 34.00km/h
  • Kalorie 2595kcal
  • Sprzęt Pradziadek
  • Aktywność Jazda na rowerze
Uczestnicy

250/365 Cyklogrobbing nad Bzurą #2 dzień 1

Sobota, 13 września 2014 · dodano: 16.09.2014 | Komentarze 2

Sporo keszy cmentarnych do złupienia, jedziemy, bo czasu mało. Pobudka wczesna. Miałam 15 minut więcej czasu, bo Tomi pojechał na rynek po chleb i inne wiktuały śniadaniowe. Na szczęście jechaliśmy z wiatrem, ciutkę bocznym, ale dało się wytrzymać. Jednak postój na cmentarzu pod Bolimowem i kawunia poprawiły mi morale i przestałam marudzić. W końcu zaczęliśmy łupić kesze, jeden po drugim, nie pamiętam kolejności. W większości były to kwatery wojenne z 1939 na terenie cmentarzy parafialnych. Chyba tylko ten w Kompinie był zupełnie niezależny i tam zrobiliśmy kolejną rozwałkę.

Wisienką na torcie okazał się pierwszy spawany most na świecie. Nie miał uroku nitowanych kratownic, ale doceniam kunszt, ehem, projektantów, w końcu założenie było takie, by odjąć wagi i potanić produkcję. Anu, ten most zapoczątkował erę brzydkiej konstrukcji drogowej, która trwa po dziś dzień. Tylko podwieszone mosty bywają ładne, ale są drogie i jest ich jak na lekarstwo.

Potem sam tort, czyli skansen w Maurzycach. Pusto, prawie bez ludzi, przyjemnie się zwiedzało i nikt nie właził w kadr ;)

No a potem powrót do zwiedzania cmentarzy i kościółków po drodze. Bardzo ładnych, głównie neogotyckich (lubię cegłę, starą czy nową). Niespodzianką okazał się stary, zrujnowany dom dziecka przy jednym z kościołów. Tym bardziej, że dało się wejść do środka. Ale chodziliśmy na paluszkach, wszystko w środku wyglądało, jakby za chwilę miało się zawalić. Drewniane stropy, dziurawy dach... to jego ostatnie chwile. Wielka szkoda. Zaczepiła nas babcia i próbowała wysondować, dlaczego zachwycamy się tym budynkiem. Przecież taki stary... no właśnie dlatego! Ech.

Pod wieczór trafiliśmy do miejscowości Luszyn, gdzie spotkała nas przygoda turystyczna. Dopadł nas ksiądz proboszcz w trakcie oglądania wnętrza. W pierwszej chwili nie wiedziałam, kto to, bo był zwyczajnie ubrany, pingnęło mi, gdy zaczął opowiadać, ile to czy tamto kosztowało. No i dużo opowiedział nam o remoncie kościoła, obrazów, ołtarzy, wszystkiego. Dużo pracy włożonej i dużo pieniędzy. No i użył bezprzewodowego kropidła, żeby pobłogosławić nas i nasze rowery. Biedny Pradziadek, na stare lata tak go potraktować. Na szczęście ktoś z parafian księdza zajął, bo już schodziło na "śliski" temat naszego bezślubia, zadziecia i ateizmu moich rodziców, przez co nie bardzo wiem, o co chodzi z tymi kościelnymi figo fago. Rozpoznaję jeno style. W Lusinie krzyżuje się gotyk z renesansem, bardzo polecam, bo nawet zgrabnie wyszło. Tylko w środku ołtarze niestety zwyczajne, barokowe. W ogóle w Polsce łatwiej o ołtarz gotycki niż renesansowy, tak mi przyszło do głowy na tej wycieczce. W ogóle śmiesznie wyszło, bo ksiądz myślał, że jesteśmy "młodzi", a nam już bliżej do 40tki niż dalej, khe, khe. A że nie wyglądamy. No cóż, rower odmładza, nie przeczę ;)

Z Pradziadka i roweru Tomiego kropidło zmyliśmy siarką, a raczej siarczanami z wody mineralnej, ale o tym w relacji z dnia następnego.

Luszyna atrakcji nie koniec. Pojechaliśmy do kwaterki 1939 na cmentarzu parafialnym, a wcześniej w pokrzywach odwiedziliśmy pomnik z cmentarza z I wojny, z niemieckimi napisami. Widywaliśmy podobne, ale tak dużego chyba jeszcze nie. Płyt nagrobnych niestety nie było. Szkoda, że taki zaniedbany. Potem wyhaczyliśmy "skrót" do Kiernozi, który szybko zmienił się w malowniczą trasę utykaną kocimi łbami i bardzo starymi wierzbami. Trochę tyrpało, ale nie żałuję, to jedno z piękniejszych miejsc w okolicy. W Luszynie jest jeszcze biały pałac i resztki gorzelni (chyba), z kominem. Urbeks, ale nie wiem czy dostępny. Nie sprawdzaliśmy. Ale to nie koniec. Na cmentarzu parafialnym w Luszynie odkryłam krzyż z... gniazdem owadów kłujących. Chyba opuszczonym (nie sprawdzaliśmy, spore to to było, może szerszenie, może osy, może pszczoły leśne).

W Kiernozi znów cmentarnie, ale tym razem niewojskowo, krypta z trumną pani Walewskiej.

Potem znów od cmentarza do cmentarza, od kesza do kesza, ale było już ciemno i nie mam zbyt wielu zdjęć. Nocleg wypadł przy kolejnym cmentarzu, w lesie, w tak zwanej bezpiecznej odległości. Mogiłka wojenna z I wojny, ale zwiedziliśmy go dopiero rano.

Fotki wrzuciłam do cyklogrobbingu nad Bzurą. Tylko fotki ze skansenu wrzuciłam do osobnego albumu.



  • DST 3.01km
  • Czas 00:10
  • VAVG 18.06km/h
  • VMAX 25.00km/h
  • Kalorie 62kcal
  • Sprzęt Pradziadek
  • Aktywność Jazda na rowerze

249/365

Czwartek, 11 września 2014 · dodano: 11.09.2014 | Komentarze 0

Po mieście na koniec dnia


  • DST 101.59km
  • Teren 2.00km
  • Czas 05:25
  • VAVG 18.76km/h
  • Kalorie 2092kcal
  • Sprzęt Pradziadek
  • Aktywność Jazda na rowerze
Uczestnicy

248/365 Cyklogrobbing nad Bzurą

Środa, 10 września 2014 · dodano: 11.09.2014 | Komentarze 8

Dawno nie było wycieczki od cmentarza do cmentarza. Zazwyczaj mieszamy atrakcje, by nie było nudno. Tego dnia kościoły zdarzały się jeno w przelocie, jako miejsca rozwałkowe (jedno musieliśmy opuścić z racji mszy, chyba pogrzebu, bo dużo samochodów, a środek tygodnia) i rozwalić się na ławkach na... cmentarzu wojennym. Miło ze strony projektanta, że je tam ustawił. Z ciekawszy miejsc odwiedziliśmy też kultowy sklep w Czerwonej Niwie znany większości dalekobieżnych rowerzystów relacji wschód-zachód wpadających tu na drożdżówki.

Wyprawa z okazji rocznicy bitwy nad Bzurą. Moja babcia miała wtedy dziewięć lat. Jakoś tak się zawsze składało, że wszystkie historyczne zawieruchy dotykały moją rodzinę w dzieciństwie. Prababcia młodość miała przekichaną z racji ierwszej wojny światowej (jak wybuchła, miała siedem lat). Mamie się upiekło, bo żadnej wojny w dzieciństwie nie przechodziła, za to ja i brat pamiętamy stan wojenny, co omal się wojną nie skończył. Jednak przeszły rozwiązania pokojowe. Oby Klusię miało podobne szczęście. Strasznie się odwiedza tak cmentarz za cmentarzem i czyta nazwiska zmarłych. Tylu ludzi na zmarnowanie poszło.

Odwiedziliśmy też cmentarz w Złotej, co prawda nie ta wojna, ale za to idealne miejsce rozwałkowe. Ekhh, no ale serio, jest fotka rozwałkowa! Na nowej tablicy ustawionej pod cmentarzem ;)

Wszystkie fotki z wycieczki w  albumie na picasie

Bonusem dnia okazało się spotkanie pod Lidlem ze znanym łotewskim podróżnikiem rowerowym. Najpierw Tomi z Kluską go spotkali na zakupach, a potem podjechaliśmy do niego wpisać się do księgi pamiątkowej i podrzucić kilka groszy na wyprawę. Więcej o tym spotkaniu można poczytać u Tomiego na blogu. No i oczywiście na bikestatsie.





  • DST 17.34km
  • Teren 6.00km
  • Czas 01:24
  • VAVG 12.39km/h
  • VMAX 19.00km/h
  • Kalorie 361kcal
  • Sprzęt Pradziadek
  • Aktywność Jazda na rowerze
Uczestnicy

247/365 Z Kluską, Tomim i ciocią Werroną ;)

Wtorek, 9 września 2014 · dodano: 09.09.2014 | Komentarze 0

Kolejna wrześniowa wyprawa na grzyby. Tym razem dołączyła w trakcie Werrona i dozbierała nam kupę grzybów. Dobre oko. Jeszcze butelkę nam znalazła, co ją Kluska pyrgnęła w borowinę, a my nie wiedzieliśmy, gdzie. Trochę kropiło, ale liście i kurtki nas osłoniły. Kluska nawet przez moment nie chciała założyć kaptura. Leśne dziecko ;)

Było parno, ciepło, ale nie duszno. Wracaliśmy po nocy przez Sokule.











  • DST 1.79km
  • Czas 00:07
  • VAVG 15.34km/h
  • Kalorie 37kcal
  • Sprzęt Pradziadek
  • Aktywność Jazda na rowerze

246/365

Poniedziałek, 8 września 2014 · dodano: 08.09.2014 | Komentarze 2

Relacja z weekendówki do Dęblina i Puław jeszcze się pisze, dziś tylko kółko wokół osiedla, co by nie wyjść z wprawy.

  • DST 61.35km
  • Teren 11.50km
  • Czas 04:18
  • VAVG 14.27km/h
  • Kalorie 1267kcal
  • Sprzęt Pradziadek
  • Aktywność Jazda na rowerze
Uczestnicy

244/365 - Dęblyn Puławy Miasto

Niedziela, 7 września 2014 · dodano: 11.09.2014 | Komentarze 7

Poranek okazał się trudniejszy niż myślałam. Tomi szalał od siódmej, ja otworzyłam jedno oko o ósmej i odmówiłam współpracy. Zwłaszcza że nad ranem zmarzłam. A jak wbiłam się w polar, to już w ogóle mi się nie chciało ruszać. Ale w końcu wyszłam, po kawie i chyba kaszce. Trochę mnie bolała pięta od wbitego kolca (dopiero w domu odkryłam, jak głęboko był wbity), więc nie bardzo mi szło chodzenie, ale jechać na rowerze mogłam, więc zero problemu. 

Zaczęliśmy od harcerskiej kapliczki przy drodze i kesza w fajnym naturalnym maskowaniu. Potem podjechaliśmy do Puław i natknęliśmy się na kiełbaski wiedeńskie przy domu... hep... stylizowanym na sławną wiedeńską kamienicę. Słabo stylizowanym. Coś a la wczesne Łomianki. Potem piękna nitowana kratownica mostu drogowego. Nie oparłam się pokusie przedostania w miejsce, skąd było ją lepiej widać. Tomi oczywiście poszedł ze mną, tylko kazał spiąć rowery (i zniósł mój piętro niżej po schodach, dzielny człowiek). Potem myk na drugą stronę rzeki, kolejna atrakcja - punkt widokowy i kolejna skrzynka.

Wreszcie dotarliśmy do kościoła, ale zaczynała się msza, nici z focenia i szukania skrzynek, to wbiliśmy się do Biedronki na przeciwko. Gdzie na parkingu na pniu po ściętym drzewie znalazłam złotówkę (dzień wcześniej znalazłam pod cytadelą 10 groszy). W zasadzie prawie jedna drożdżówka się zwróciła finansowo. Albo jadłam jeden jogurt gratis. Po posileniu się ruszyliśmy do parku i tam spędziliśmy większą część dnia. Pod kościół podjechaliśmy później, gdy było pusto.

Późnym popołudniem wyjechaliśmy z Puław w kierunku zakładów Azoty Puławy i zwiedziliśmy pobliskie bunkry w lesie. Pod zakładami podjechaliśmy na stacyjkę Chemia!, a potem wzdłuż rury , a potem wzdłuż torów przed siebie szlakiem rowerowym. W międzyczasie Tomi wlazł na wysokie zakończenie tejże rury. Jedziemy, jedziemy, hop i stacyjka w Gołębiu. Do samego Gołębia nie wjeżdżaliśmy, lekko nie po drodze, muzeum ponoć ma ceny zaporowe dla pojedynczych turystów. Powrót do Dęblina przez Bobrowniki i most na Wieprzu. Godzina do pociągu, to jeszcze podskoczyliśmy po skrzynkę z osami i po dwie skrzynki amunicyjne, które bardzo łądnie wyglądały na naszych rowerach. Czego to człowiek na rower nie upakuje ;)

Wszystkie fotki w albumie na  picasie


  • DST 52.47km
  • Teren 6.00km
  • Czas 03:14
  • VAVG 16.23km/h
  • Kalorie 1081kcal
  • Sprzęt Pradziadek
  • Aktywność Jazda na rowerze
Uczestnicy

243/365 Dęblyn do Puław

Sobota, 6 września 2014 · dodano: 11.09.2014 | Komentarze 4

Ruszyliśmy do Dęblina pociągiem. Spodziewaliśmy się tłumów rowerzystów, w końcu kierunek Otwock to popularna trasa, ale spora grupka rowerzystów z naszego peronu pojechała do Siedlec. Mieliśmy więc dość luźno w przedziale, tylko po jakimś czasie dosiadł się jakiś pan, z wyglądu kolejarz. Tomi sobie smacznie drzemał, ja czytałam książkę, ale w końcu tak mi się kleiły oczy z niedospania, że potem tylko jechałam z zamkniętymi oczami, i jeszcze kwadrans jazdy, a na bank bym usnęła. Ale dojechaliśmy na miejsce bez większych opóźnień.

Na miejscu oglądania przytorowej lokomotywki, a potem zwiedzanie resztek lokomotywowni. Piękny urbeks, nawet niezbyt mocno zdewastowany jak na pustostan. Okolica mniej zaludniona, to i żulii oraz wandalerii mniej jakoś. A może w Dęblinie po prostu porządni ludzie mieszkają? Mam nadzieję :)

Po lokomoko przejazd kawałkiem śmieszki rowerowej do fortu, który okazał się być prywatny, ale pan właściciel bardzo nie zabraniał, tylko z początku z nas nieco pożartował, że focić nie można. Tamże skrzynka, ale na drugim końcu fortu (od Twierdzy Dęblin). Po zwiedzaniu fortu wróciliśmy do Dęblina i pokręciliśmy się w środku. A to cmentarz, a to Lidl, a to cytadela (kawełek bramy, bo nadal w rękach wojskowych i nie da się wejść). Wreszcie piękna nitowana kratownica mostu kolejowego na Wiśle. Z żalem opuszczałam to miejsce.

Kolejny wyjazd z miasta, kolejne bunkry, jeden nawet z zakazem wejścia, ale postanowiliśmy go olać, w końcu zwiedzamy dobra kultury czy coś (za karę w kolejnym wbił mi się kolec w stopę, przez który kulałam dzień później). Wreszcie opactwo, piękny jakbybarokowy kościół i dojazd na stacyjkę przypominającą nieco modernizm schodami (Bąkowiec). Chwilę dalej cmentarzyk wojenny, kolejny kościół i jeszcze jeden cmentarz. I nie wiadomo kiedy zrobił się wieczór.

Pognaliśmy więc do lasu pod Puławami, gdzie zalegliśmy, zjedliśmy małe co nie co i poszliśmy spać. Oj ciężko się wstawało następnego dnia. Ale o tym w relacji z dnia następnego.

Wszystkie fotki z wyjazdu w albumie na picasie.



  • DST 8.70km
  • Czas 00:40
  • VAVG 13.05km/h
  • VMAX 25.00km/h
  • Sprzęt Pradziadek
  • Aktywność Jazda na rowerze
Uczestnicy

242/365 Dęblyn - nocny prolog

Piątek, 5 września 2014 · dodano: 06.09.2014 | Komentarze 3

Jazda w zasadzie po północy, ale ruszyliśmy późnym piątkiem. Gdzieś na kuli ziemskiej był jeszcze piątek. Trasa głównie międzydworcowa i międzyperonowa. Za to dużo niezasłodkich drożdżówek mnią z zachodniej. Pociąg do Dęblina zdeczka spóźniony, bo nas wyekspediowali z półSiedlcami na trzeci peron.

  • DST 17.30km
  • Teren 7.50km
  • Czas 01:16
  • VAVG 13.66km/h
  • Kalorie 358kcal
  • Sprzęt Pradziadek
  • Aktywność Jazda na rowerze
Uczestnicy

241/365 Koszyczkowa wyrypa

Czwartek, 4 września 2014 · dodano: 04.09.2014 | Komentarze 10

Kolejny wieczór na rowerze i w lesie. Wpadliśmy na pomysł, żeby kluskowe wiaderko zamienić na koszyczek, może wygodniej będzie grzyby nosić. Święconkowy nadał się akurat. Czy okazał się lepszy? Ciężko powiedzieć, ale na pewno jest wyraźniej fotogeniczny ;)

Po drodze do lasu spotkaliśmy koniki. W sumie cztery, z czego dwa z bliska, bo zatarasowały nam drogę. Mama z dość sporym źrebakiem. W końcu skręciły, a my sobie zrobiliśmy małą sesję foto. A potem już tylko grzybobranie, jedną czubajkę znaleźliśmy jeszcze przed wysiadką z rowerów.

Trasa w rodzaju krzywego pantofla na obcasie, bo pojechaliśmy nieco dookoła asfaltem i potem jeszcze kawałek w dół, by nie grzybiarzyć w tym samym miejscu. Wybór miejsca nie był za szczęśliwy. Grzybów mało, za to Klusce ciężko było chodzić, bo plątały jej się nogi w zbyt wysokiej trawie. W efekcie szybko się zmęczyła i mieliśmy mały bunt na pokładzie. Bo chciała przykładowo iść "tam", ale nie mogła, a mama na ten przykład niosła dziecię w złym kierunku. I jeszcze grzyba wyrzuciła, bo niejadalny. Przejście na drogę nieco ją uspokoiło, dała się w międzyczasie przekupić marchewką i tylko na koniec terroryzowała nas, że mamy mieć lampki włączone. 

Wydaje mi się, że musimy robić przerwy w leśnym żłobku, bo narzuciliśmy takie tempo, że dziecię nie wyrabia. Dziś ze zmęczenia oprotestowało kąpiel i w zasadzie bez namawiania samo padło przed 22.