Info

avatar Ten blog rowerowy prowadzi lavinka z miasteczka Żyrardów. Mam przejechane 48635.61 kilometrów w tym 8056.16 w terenie. Jeżdżę z prędkością średnią 15.05 km/h i się wcale nie chwalę.
Więcej o mnie.

baton rowerowy bikestats.pl
button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl

button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl

Inne linki

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy lavinka.bikestats.pl

Archiwum bloga

Wpisy archiwalne w kategorii

>100

Dystans całkowity:4333.23 km (w terenie 421.67 km; 9.73%)
Czas w ruchu:255:55
Średnia prędkość:16.93 km/h
Maksymalna prędkość:52.70 km/h
Suma kalorii:27962 kcal
Liczba aktywności:39
Średnio na aktywność:111.11 km i 6h 33m
Więcej statystyk
  • DST 106.62km
  • Teren 5.50km
  • Czas 05:51
  • VAVG 18.23km/h
  • VMAX 34.00km/h
  • Kalorie 2333kcal
  • Sprzęt Pradziadek
  • Aktywność Jazda na rowerze
Uczestnicy

193/365 Kolejna setka w tym roku

Niedziela, 13 lipca 2014 · dodano: 14.07.2014 | Komentarze 5

Jako że w sobotę pogoda pokrzyżowała nam plany jechania gdzie indziej - pojechaliśmy spontanicznie pokeszować do Nadarzyna. Wracaliśmy przez Pruszków podjąć próbę reaktywacji skrzynki. Niestety pojemnik okazał się ciut za ciasny i trzeba było reaktywację przełożyć na inny raz. Przy okazji pokeszowaliśmy po okolicy, a potem wróciliśmy dookoła od północy przez Błonie. Po drodze wyprzedił nas samochodem znajomy i pomachał.

Po drodze do Nadarzyna spotkaliśmy grupę zrowerowaną z Łowicza. Jakoś tak się wlekli, że miałam ochotę ich wyprzedzić jadąc pod górkę, ale nie zdążyłam, więc wyprzedziłam ich już na płaskim. Z wiatrem dobrze się gnało do przodu, ale brakowało mi rozwałki. Pierwsza odbyła się dopiero po 30km, na brzegu lasu pod. Byłam konkretnie przgrzana, bo niestety wylazło słońce. Ale w cieniu lasu było jeszcze chłodno, aż po chwili założyłam polar. Droga przez las błotnista, nowe sandałki znów się zabrudziły. One to lubią, czy co? Na szczęście po drodze był zbiornik wodny, to się je ochlapało.

W Nadarzynie prócz koszmarnego urzędu gminy odwiedziliśmy ulicę bocianią oraz kilka okolicznych alternatywnych atrakcji turystycznych. Czyli urbeks i opuszczony szrot, a także cmentarz, mostek i okolica prywatnej kliniki leczenia słuchu. Tam też odwiedziliśmy sklep, kupiliśmy czerstwy chleb i zrobiliśmy dłuższą rozwałkę. Mimo to w Pruszkowie było mi za ciepło. A potem było jeszcze gorzej, bo źle znoszę jazdę w upale. Za Błoniem nawet przez chwilę rozbolał mnie brzuch (stawiam na kolkę po czekoladowym mleku), ale za jakiś czas odpuścił i mogłam już jechać szybciej.

Do domu dotarliśmy przed 21. Nawet nie byłam bardzo zmachana, tyle co po setce, ale pokonał mnie świeżo usmażony schabowy. a mogłam nie jeść, bo w zasadzie mi nie wolno smażonego ;)

Relację zdjęciową zaczynam znakiem, który zawsze kojarzy mi się z wąsatym dziadkiem. Wszystkie fotki w  albumie lata.





I trainspotting. Tuż przed nosem zamknął się szlaban i zaraz po sobie przejechały 4 pociągi 3 przewoźników. Dawno się nam taka kumulacja nie trafiła.



  • DST 136.71km
  • Teren 13.70km
  • Czas 07:29
  • VAVG 18.27km/h
  • VMAX 35.00km/h
  • Kalorie 2843kcal
  • Sprzęt Pradziadek
  • Aktywność Jazda na rowerze
Uczestnicy

185/365 Żyrardów - Mława dzień pierwszy

Sobota, 5 lipca 2014 · dodano: 08.07.2014 | Komentarze 6

Dwudniowa wyprawa do Iłowa pod Mławą, a nad Mławką.

Wymyślona dość spontanicznie przez Meteora z okazji wiatru z południa, który nas pięknie pchał przez cały dzień. Zapowiadał się jednak upał, dlatego ruszyliśmy niedługo po siódmej (Meteor ciut wcześniej, bo po chleb na rynek). Tego dnia przez większość trasy jechała z nami Weroona, która miała ochotę gdzieś pojechać, ale się jej nie chciało samej. To pojechała z nami i było bardzo wesoło. Zawsze dodatkowa gęba do gadania (my z Meteorem ostatnio mało gadamy, to się akurat fajnie złożyło).

Pierwszy odcinek do Wyszogrodu praktycznie bezzdjęciowo i prawie bez postojów. Jeszcze przed Wisłą i Bzurą podjechaliśmy do miejsca, które pamiętam z dzieciństwa. Stary drewniany most w Wyszogrodzie, który zdążyłam obejrzeć na krótko przed jego rozebraniem. Już nie wolno było jeździć nim samochodom, ale robił za pieszą przeprawę. I dla krów, które pasły się na południowych łąkach. Teraz łąki bez krów zarosły i zakrzaczyły się. Nic nie zostało ze starych pastwisk prócz wiekowych, ogromnych wierzb, które pamiętają czasy olęderskich osadników. Podjechaliśmy też z drugiej strony nowym mostem, pod wielki czerwony napis z caps locka. A potem zaczęliśmy szukać sklepu z wodą dla Werrony. Po uzupełnieniu zapasów i pierwszej sensownej rozwałce, której nie dano mi na dobre rozpocząć - pojechaliśmy dalej. W ogóle za szybko jechaliśmy i nie mogłam się rozwalać jak powinnam. Po drodze oglądaliśmy liczne drewniane i murowane kościółki.

Za Bułkowem na trasie do Góry ujrzałam ceglany spichlerz w oddali. Postanowiliśmy do niego podjechać i okazało się, że pole wokół niego jest przypadkiem wykoszone, dzięki czemu przez małe okienko można dostać się do środka. Strych trochę się sypie przez dziurę w dachu, ale poza tym obiekt piękny. Szkoda tylko, że nie bardzo dało się założyć skrzynkę. Trudności w dostępie. Ale może to się kiedyś odmieni. Gorąco, padłam w cieniu przy bocznej i malowniczej drodze. Meteor podratował czekoladowym mlekiem, ale tak naprawdę najbardziej pomogła mi porządna rozwałka i mocny wiatr, który mnie nieco schłodził. Aż na chwilę musiałam założyć polar. No i pojechaliśmy do Góry. Tam rozwałka pod drewnianym kościołem i chwila zwiedzania pobliskiej zrujnowanej starej szkoły. Krótki myk do chatki puchatka Drzazgi, czyli druga skrzynka (pierwsza była przy kościele). Tam rozstajemy się z Werroną, która musi wracać, a my jedziemy na północ daleko, jak się da. 

Odwiedzamy ciągnik z Ursusa jak i ośrodek medytacyjny buddystów. Obok rośnie pole pszenicy z makami, co nas wbija w nastrój kulinarny. Z makowej mąki to by się piekło. Nazewnictwo produktów we wpisie  Meteora. A i byłabym zapomniała, w Drobinie (byłam już tu kiedyś, ale samochodowo i pamiętam, jak przez mgłę) zostawiłam okulary na ławce. Meteor był tak dobry i się po nie wrócił kilka km, stąd różnica w dystansie. Wreszcie dojeżdżamy do miejscowości Koziebrody, mijamy tarsę kolejową na Sierpc i nocujemy w lesie pod Chraponiem. Bardzo duszno w nocy, zero deszczu, spało się kiepsko mimo mięciutkiego mchu. Na kolację było tortellini :)

A poza tym są żniwa! Na początku lipca już śmigają kombajny! Niesamowite. Chyba urodzaj jakiś jest, rolnicy znów będą narzekać ;)

Fotki z wyjazdu  pod tym linkiem.






  • DST 108.85km
  • Teren 14.50km
  • Czas 06:09
  • VAVG 17.70km/h
  • VMAX 28.50km/h
  • Kalorie 3618kcal
  • Sprzęt Pradziadek
  • Aktywność Jazda na rowerze

179/365 Wycieczka przez naleśniki

Niedziela, 29 czerwca 2014 · dodano: 29.06.2014 | Komentarze 5

Żeby dwa naleśniki miały popsuć mi dzień? Na dodatek naleśniki nieistniejące? To się w głowie nie mieści. Olałam zatem skutki nieistniejących naleśników, ukradłam Tomiemu lodówkę z żarciem, mapę, wodę, mleko czekoladowe oraz kawę i pojechałam nad Wisłę. Tak mi jakoś wpadło do głowy. Chciałam wypróbować trasę, którą wymyśliłam za pomocą gugli mapsów, tę co Tomi ją wyśmiewał, do Czerwińska (nie tyle do Czerwińska, co do miejsca skąd widać klasztor zza Wisły). Icm zapowiadał zlewę o 17tej, więc musiałam się śpieszyć. Szło dobrze, bo wiatr częściowo wiał w plecy i słońce było najczęściej za chmurami, a jak świeciło, to dokładnie w plecy.

Pojechałam przez wiadukt najbliższy Wiskitkom z prawej strony i musiałam kawałek objechac serwisówką, by dostać się do orygnalnej drogi (skrót do mostku przed Oryszewem). A tam świeżo wylany asfalt, gładki jak lustro. Na moje oko nie ma więcej niż tydzień. Szkoda, że tylko do mostku i dalej jest stary. A już za Oryszewem, to mordęga, na szczęście w tym kierunku mniej łat i dziur. Dalej do Szymanowa, Mikołajew i do stacji w Nowej Piasecznicy. Tam spotkałam pociąg kolei mazowieckich. Niestety wylazło mocne słońce, więc uciekłam stamtąd czym prędzej. Byłam już trochę zmęczona, bo jakoś nie było okazji zatrzymać się na dłużej niż sprawdzanie mapy. Szczytno wydawało się blisko. "Blisko" wg nomenklatury Tomiego, czyli w diabły daleko. Ale w końcu się doń dobiłam i odpaliłam kawę. Od razu lepiej. W Szczytnie nowina - kapliczka, która wyglądała tak upiornie wiosną - poszła do remontu. Teraz jest tylko nowy fundament pod postument, reszta nie wiadomo gdzie.

Za Szczytnem mnie trochę wywiało, bo skręciłam w lewo zamiast w prawo, ale szybko się połapałam i wróciłam na trasę na północ. Jakoś dojechałam do Kampinosu i tu się zaczęły schody. Co chciałam na północ, to się okazywało, że droga prywatna do domku. W końcu okazało się, że jedyna przejezdna jest ze szlakiem. Zielonym. Nie ufam zielonym szlakom w Kampinosie. Zazwyczaj robi się je na peryskopowej. Miło się zdziwiłam na początku. Nie dało się jechać przez wysoką trawę, ale o dziwo dało się prowadzić. Znalazłam nawet ławeczkę z daszkiem przy mostku (mostku!). Co prawda trawa wokół niej sięgała daszku, ale dało się do niej dojść suchą stopą. Potem był jeszcze drugi mostek... a potem okazało się, że dalej jest tylko błocko i ślady zwierząt. Był też jeden bieżnik rowerowy - znak, że rowerem da się przebić. No to idę. Trochę mi się nowe sandałki w błocku utopiły za kostkę, ale to szczegół. A potem trzecia rzeczka i brak mostku. Ale nawet było płytko. Tylko suport się zamoczył. W końcu jakoś się dobiłam do drogi, a tam resztki starego gospodarstwa i ochronka dla nietoperzy w piwniczce. Dalej postanowiłam się nie wbijać w leśne dukty i objechałam dookoła asfaltem, co trzeba. I już miałam blisko, gdy mi strzeliło do głowy pojechać skrótem przez las. No i oczywiście nie mogłam znaleźć drogi, która wychodziła wprost na pomnik. Ale w końcu znalazłam. Szosą byłoby 3x szybciej, ale ja nie chciałam jechać z pędzącymi samochodami. Dzięki temu znalazłam jeden magnetyczny mostek nad kanałkiem i kolejny zarośnięty szlak na wale. Chyba nawet rowerowy, ihaha.

Do Wisły dobiłam się więc nieco ubłocona i sterana. Pradziadka upchnęłam za pomnikiem, a sama poszłam nad Wisłę. Zamoczyłam nogi, ale się trochę zawstydziłam, bo obok była mama z córką. No to wróciłam się nieco wyżej i podjadłam małe co nie co. Kiedy one poszły na górę, ja jeszcze raz zeszłam niżej się umyć. Oj nie było łatwo zmyć czarny szlam z nóg.

Postanowiłam wracać inną trasą. Trochę się przemęczę szosą na Sochaczew. Tuż przed Tułowicami odkryłam odremontowany dworzec kolejki wąskotorowej. Ale jak! Jaki hostel tam robią? Normalnie mi szczęka opadła. Że to zrobili ładnie! Za Tułowicami odbiłam w prawo na Brochów. Nareszcie byłam tu za dnia i mogłam sfocić porządnie kościół. Znów się zrobiło gorąco (a miało padać!) i zrobiłam sobie nad starorzeczem dłuższy popas. Dopiłam też resztki kawy na czarną godzinę i pognałam dalej, dobijając w pewnym momencie do trasy wyjściowej.

Wszystkie fotki w albumieMazowsze - lato
Trasa:
http://online.kreckm.pl/trasa/76421-Aktywnosc_z_dn...



  • DST 101.56km
  • Teren 6.80km
  • Czas 05:44
  • VAVG 17.71km/h
  • Kalorie 2224kcal
  • Sprzęt Pradziadek
  • Aktywność Jazda na rowerze
Uczestnicy

178/365 Nareszcie jakaś setka

Sobota, 28 czerwca 2014 · dodano: 28.06.2014 | Komentarze 2

Koniecznie chciałam pojechać dziś gdzies dalej. Padło na skrzynkowe zagłębie Rubeusa nad Jeziorką. Prgnozy przepowiadały nagłe załamanie pogody, ale kto by się tam przejmował prognozami. To pojechaliśmy. Upał i wmordewind trochę psuł szyki, ale kto by się nim przejmował. Skrzynki z jednym wyjątkiem poznajdowane, kapliczki, esełka przecięta w poprzek i łup łup z zagłębia sadowniczego. Była nawet jedna piaskarnia (nieczynna). Wreszcie się zachmurzyło i zrobiło chłodniej. To za chwilę zaczęło kropić. Gdyby tylko tak kropilo, byłoby super. Niestety za chwilę dorwała nas burza z piorunami, a t jak na złość przystanki z blachy. Wreszcie znaleźliśmy jakąc murowaną z dachem z eternitu, ale byliśmy już solidnie przemoczeni. Na szczęście nie lało długo i podeschliśmy w drodze powrotnej (jechaliśmy trochę dookoła przez radziejowice i Międzyborów, żeby dociągnąć do setki i się udało).

Wszystkie fotki w albumie Mazowsze - lato.
Trasa: http://online.kreckm.pl/trasa/76398-Aktywnosc_z_dn...


  • DST 100.49km
  • Teren 5.50km
  • Czas 05:59
  • VAVG 16.79km/h
  • Sprzęt Pradziadek
  • Aktywność Jazda na rowerze
Uczestnicy

131/365 Setka na siłę

Sobota, 10 maja 2014 · dodano: 11.05.2014 | Komentarze 5

Miało być dużo mniej, bo miałam wracać pociągiem. Ale pogoda popołudniu zrobiłą się tak śliczna, że żal mi było jej marnować na siedzenie w domu półtorej godziny dłużej. I w końcu wróciłam z nim do domu. Wyszła prawie setka, więc dokręciliśmy po osiedlu kółko dla okrąglejszego wyniku. Wycieczka na kesze, ale i krajoznawcza. Przez Izdebno Kościelne z drewnianym kościółkiem. Dalej serwis mojej skrzynki przy dworze w Chlebni. Okazało się, że wycięto krzal wokół drzewa z keszem i dlatego keszerzy znaleźli ją rozgrabioną. Pojemnik jakoś przeżył. Dorzuciłam nowy logbook z ołówkiem, Tomi wspomógł naklejkami i jakoś tam jest.

Potem kierunek na Milanówek, do kultowej stalowe kładki z drewnianymi pochylniami. Ileś razy byłam w okolicy, jakoś nigdy nie miałam potrzeby przejeżdżania nią, częściej korzystałam z wiaduktu przy dworcu. Za kładką natknęliśmy się na grupkę rowerzystów. Większość z nich była w wieku naszych rodziców lub nieco młodszym. I nagle okazało się, że była w niej żona mego pracodawcy jak i on sam. Tylko ona mnie poznała i zawołała. Od słowa do słowa, przejechaliśmy się z nimi jeszcze kawałek po Milanówku obniżając średnią wieku uczestników nieco ;) A potem ruszyliśmy w swoją stronę. Czyli do Podkowy Leśnej, a stamtąd do Komorowa i dalej na Parzniew i Pruszków.

Keszy co niemiara, w obydwu serwisach, na dodatek większość fajnych i ciekawych. Przez moment się zachmurzyło i symbolicznie pokropiło, ale nie zraziło mnie to do dalszej jazdy. W końcu mam polar ;) No i bardzo dobrze, powrót łukiem od północy, bo chcieliśmy jeszcze obejrzeć skup złomu z czołgami jak i parę pomników wojennych. Przypadkiem były tam skrzynki, ale co z tego? No i udało mi się sfocić się z kominem na północ od Domaniewa, dzięki czemu mogę zaliczyć jeden Virtual z zamierzchłych czasów.

Wszystkie zdjęcia w wiosennym albumie mazowieckim, a poniżej przegląd co ciekawszych.

  • DST 103.13km
  • Teren 12.00km
  • Czas 05:41
  • VAVG 18.15km/h
  • VMAX 32.00km/h
  • Kalorie 2257kcal
  • Sprzęt Pradziadek
  • Aktywność Jazda na rowerze
Uczestnicy

102 kilometry plus 1 na 102/365

Sobota, 12 kwietnia 2014 · dodano: 13.04.2014 | Komentarze 6

Meteor uparcie twierdził, że to będzie krótka wycieczka, najwyżej 80km. Aż musiałam mu narysować trasę na google mapsach, żeby mu udowodnić, że będzie ponad 90, a z tym dodatkowym keszem po drodze na pewno setka. Uwierzył mi dopiero w drodze powrotnej ;)
Stała Tomiego plus 20km. Powoli zaczyna być jak u Longina. Taki lajcik, z górki, 80km. W realu wychodzi 3/4 trasy podjazdów i ponad 100km. Tak i tu. Trochę zwiedzaliśmy po drodze i przez to wyszło więcej. A bo tu chałupka w krzakach, a to opuszczona willa, a to most stalowy na Jeziorce, a to rundka dookoła czworaków z kamerką. 

Pierwsza część wycieczki była niemal idealna, pogoda super, sakwy pełne jedzenia, rozwałka na suchej trawie wśród zdziczałych mirabelek. Niestety coś chyba zaczęło pylić, albo dzień wcześniej się przeziębiłam, to zaczęłam kichać. I nakichałam sobie do kawy, rozlewając ją między innymi na bidon Meteora. Co on się ze mną ma ;)
No i było pod wiatr. Ale na szczęście często lekko boczny, poza tym trochę osłaniał nas las tu i tam. Pogoda spsuła się przy cegielni. Słońce zaszło już wcześniej, przed zwiedzaniem ruin ośrodka medycyny naturalnej (a moim zdaniem siedziby jakiejś sekty). Zdjęcia z nosorożcami właśnie stamtąd. :)

Po drodze pogawędziłam sobie z długowołosymi krowami.

Cegielnia za to była z częściowo użytkowanym kominem, na dodatek tuż przy drodze i nie wszędzie dało się wejść bez wzbudzania sensacji u okolicznych amatorów wędkarstwa. No nic. Najważniejszy budynek pieca zwiedzony. 
Powrót częściowo z wiatrem, częściowo z bocznym, bo wykręcił na południowy. Im bliżej domu, tym więcej słońca. Chyba po prostu wjechaliśmy w rejon złej pogody. Po drodze jeszcze kilka mikrorozwałek kanapkowych, żeby nie jechać o suchym pysku, bo to bardzo niezdrowe jest :)

Zaczynam od nowego pomnika z Chełmońskim, a kończę na reprodukcji jego obrazu na szkole.

Wszystkie fotki w albumie wycieczkowym po Mazowszu


  • DST 143.86km
  • Teren 7.00km
  • Czas 08:29
  • VAVG 16.96km/h
  • VMAX 35.00km/h
  • Kalorie 3144kcal
  • Sprzęt Pradziadek
  • Aktywność Jazda na rowerze
Uczestnicy

97/365 Wrześniówka w kwietniu (dzień 3)

Poniedziałek, 7 kwietnia 2014 · dodano: 10.04.2014 | Komentarze 5

Pobudka nadal była średnio przyjemna, bo bym sobie pospała do południa, gdybym mogła. Ale mimo wszystko wstawało mi się łatwiej niż dnia poprzedniego. Tomi coś tam grzebał w sakwach, więc ja po upakowaniu części dobytku zajęłam się społecznościówką korzystając z zasięgu 3g. Zrobiłam dzięki temu fajną fotkę pt. "Cafe Tomi poleca kawunię prosto z kubeczka". Potem spacer dookoła namiotu i focenie brzózek i kwiatków. Z zachodu nadciągałą mokra chmura. Oj, będzie dziś padać, rzekłam czując wilgoć w nozdrzach. Na szczęście póki co pogoda była niezła. Chmury się rozwiały częściowo i słońce przyświecało. Ale nic, trza pakować manele i w drogę

Najpierw szukaliśmy w lesie mogiły i cmentarza. Mogiła w zasadzie znalazła się sama, bo była tuż przy drodze. Z cmentarzem trudniej, bo Tomi nie miał mapek. Złaziliśmy las i nic, już mieliśmy odjeżdżać, gdy na wszelki wypadek odpaliłam giepsa. A na mapie cmentarz jak wół. No to podjechałam za nawigacją i okazało się, że cmentarz jest, nawet z drewnianym krzyżem. Ale byłam z siebie zadowolona, technika wygrała! No dobra, koniec tej radości, trza jechac dalej. Oczywiście znowu wylądowaliśmy w krzakach z ruinami. Tym razem gospodarstwa. Trochę zgłodniałam, więc dożarłam co tam miałam skitrane na czarną godzinę w sakwach (Tomi mnie ostatnio głodzi kanapkami) i przy okazji powalczyłam z obiektywem na tyle, by robił jakie-takie zdjęcia. Trochę rozmazuje dalsze plany, ale daje radę.
Kolejny przystanek przy pięknych ruinach zamku. Jako że marudziłam, że mi w brzuchu burczy, Tomi zrobił zakupy w pierwszej napotkanej Biedronce i dzięki temu nażarłam się jogurtem. Na jakiś czas starczyło. Apetyt miałam wilczy.

No a potem standardowo kościółki, tory, kościółki. Tomi się strasznie wkurzył kolegiatą w Tumie zamkniętą na cztery spusty. To znaczy teren wokół kościoła był nawet zamknięty. Potem okazało się, że nie tylko tu, ale większość kościołów w okolicy jest zatkana na kłódę, turysty won. No to pojechaliśmy won na wschód. Tam musi być jakaś cywilizacja. I faktycznie, im bliżej domu, tym bardziej robiło się przyjaźnie, choć parę razy przelotnie zmoczył nas deszcz. W sumie taki mały kapuśniaczek. No i w poniedziałek byliśmy w Piątku. :)
Przejechaliśmy tez przez Łęczycę, gdzie zeżarłam pierwsze w tym sezonie lody. Ale nie byle jakie, z automatu. Zawsze je biorę, bo przypominają mi dzieciństwo.

Na koniec trasy, niedaleko przed Łowiczem trafiliśmy jeszcze na kwaterę wojenną na cmentarzu. Ot orzełek wystawał zza ogrodzenia i po chwili wahania (czas naglił) postanowiliśmy jednak go obejrzeć z bliska. Przez Łowicz właściwie nie przejeżdżaliśmy, bo DDRka wywiozła nas w pole i musieliśmy z niej kluczyć po opłotkach, by wrócić na zaplanowaną trasę. No a potem myk myk przez Arkadię i Nieborów, dalej Bolimów, Miedniewice i domek. Ostatnie 50km bolały mnie dłonie, bo rękawiczki niestety miałam normalne, bez silikonowych wkładek. A że pozycję na rowerze mam taką, żeby odciążać kręgosłup, to łapy na tym tracą. W pewnym momencie nie miałam już miejsca na dłoniach, które by nie bolało. I tak cierpiąc przejechałam ostatnie 20 kilometrów. Nawet bardzo nie narzekałam, taki dystans, że nawet nie trzeba, od razu widać, że mnie zniszczy.

Po powrocie do domu dostałam pyszne spaghetti i poszłam spać. Obudziłam się opuchnięta na twarzy, podejrzewam że to z wysiłku i odwodnienia. Ale po kilku godzinach doszłam do siebie, zwłaszcza że praca się zwaliła i nie można było przełożyć, bo deadline "wczorajszy".

Wszystkie fotki z albumie
"> Wielkopolska




  • DST 108.40km
  • Teren 8.00km
  • Czas 06:00
  • VAVG 18.07km/h
  • Sprzęt Pradziadek
  • Aktywność Jazda na rowerze
Uczestnicy

Kolorowy trabant, warszawa w kwiatki i rowerzysta bez głowy

Sobota, 14 września 2013 · dodano: 14.09.2013 | Komentarze 7

Kluska z babcią i wujkiem pojechali dziś do zoo, a my korzystając z wolnego czasu i niepewnej pogody pomknęliśmy na naszych rumakach do Skierniewic. Trochę na skróty główną szosą, ale po jakimś czasie mieliśmy dość i skręciliśmy do Suchej Żyrardowskiej, potem do Jesionki, Rawki i jesteśmy na miejscu. Tomi wymyślił, że podjedziemy po skrzynkę w Mokrej (na granicy z Mokrą Lewą) i tam spotkaliśmy kupę konia na peronie. To zapowiadało dzień pełen wrażeń. Wcześniej jeszcze mała rozwałka pod Tesco, bo promocja na klipsiaki.
Jakoś dobrnęliśmy do Skierniewic a tam impreza, raz na rok zamykają główną ulicę miasta, bo święto roślin czy coś. Na szczęście nie było nam po drodze, bo celem był garnizon. Ale nie dojechaliśmy, bo przypomniało nam się, że w remontowanym parku jest moja skrzynka, która przecież w każdej chwili może zostać sprzątnięta. Przejechaliśmy obok budki z ochroną myśląc, że jest pusta, a tam ochroniarz jednak był. Wyjechaliśmy z drugiej strony po zabraniu skrzynki i jeszcze raz kółeczko. Tym razem udało się dojechać do garnizonu. Ta Tomi zreaktywował dwie skrzynki, co trwało dłuższą chwilę i polecieliśmy sprawdzić, czy jest moja skrzynka w Willi Pułkownikowskiej, bo ktoś ostatnio nie znalazł. A tam... natknęliśmy się na geokeszerów. Ale spotkanie! Oczywiście znów dłuższy postój, wymiana geokretów, łupienie own keszy, zdjęcia pamiątkowe. Dyskusja i pytanie, czy jest skrzynka w karcerze, bo nie mogli znaleźć. No to podjechaliśmy sprawdzić, czy jest. Skrzynka była, telefon do nich, że mogą szukać i lecimy na cmentarz Strzelba po geocoina. Był! Same sukcesy dzisiaj.
Potem polecieliśmy do skrzynki w cegielni, trochę się naszukaliśmy, ale w końcu to ja wytypowałam dobrą miejscówkę. Potem zwiedzanie okolicy i Tomi znalazł folie do musli w wielkich belach. On się zachwycił, mnie niekoniecznie przypadły do gustu. Znów rozwałka, a tu robi się późno. Pomknęliśmy jeszcze do jednej skrzynki Tomiego (ostatni kawałek po strasznym piachu) i dalej do Rawy. Stamtąd przez Jeruzal do domu. Po drodze minął nas kolorowy trabant. Aż przeciierałam oczy ze zdumienia. Niedługo potem przejechała warszawa w kwiatki. Co my piliśmy?
Wreszcie podjeżdżamy do "skrótu Stepy", mówię do Tomiego żeby się nie rozpędzał,bo może mostka już nie ma (ostatnio groził zawaleniem). Powiedziałam to w złą godzinę, rzeczywiście mostka nie było. Szlag. Musimy objechać przez park. No trudno. Jedziemy... a z naprzeciwka nadjeżdża trójka rowerzystów. Tylko środkowy nie ma głowy! Zaraz, tam w ogóle nie ma rowerzysty! Po tych wszystkich emocjach z całego dnia nawet bardzo się nie zdziwiłam ;) W końcu okazało się, że to była dwójka rowerzystów, tylko jeden z nich jechał z trzecim rowerem w ręce obok.
Uff. Dojeżdżamy na miejsce, dzwoni telefon, Wallson chce numer do Werrony. No nie, akurat jak mi się komórek rozładowuje. Jakoś go zbywam i dobijam do domu, gdzie Tomi już się niepokoi, gdzie znikłam (zatrzymałam się, by odebrac telefon). Wchodzę do domu, a tu nie ma mojego dziecka! Gdzie są wszyscy! trochę się zdenerwowałam, bo była 20.30. Przyszli w trójkę pół minuty później. O jak dobrze. Okazuje się, że planowo, tylko nikt mi nie powiedział, kiedy wrócą.
Chyba sobie melisy zaparzę na uspokojenie ;)



  • DST 104.00km
  • Teren 0.20km
  • Czas 06:28
  • VAVG 16.08km/h
  • VMAX 47.70km/h
  • Sprzęt Pradziadek
  • Aktywność Jazda na rowerze
Uczestnicy

Longinada 2013 - Norwegia - Dzień piąty

Wtorek, 20 sierpnia 2013 · dodano: 04.09.2013 | Komentarze 2

Tego dnia miał być odcinek bardziej po górach i rzeczywiście był. Na szczęście nogi mi odpoczęły dzień wcześniej i dziś jechało się jako tako. Tak sie zmobilizowałam, żeby nie jechać busem, że nie podeszłam pod żaden podjazd. Wszystko przejechałam. Co prawda często robiłam postoje, tak co 100m, ale i tak było szybciej i lżej niż pchać. Za to widoki... bajeczne! Nagle zrobiło się wysokogórsko, zero lasu, owce beczące i dzwoniące dzwonkami przy drodze i kompletne pustkowie na objeździe tunelu. Było naprawdę fajnie, choć na przełęczy zrobiło się zimno i po raz pierwszy przydały się zabrane specjalnie na tę okoliczność nauszniki. Mam wrażliwe uszy, mogę w mrozy chodzić z gołą głową, ale uszy muszą być dobrze schowane. Czapka nie daje rady, bo nie chroni od wiatru. Tak więc w różowych nausznikach (w ferworze pakowania tylko te znalazłam) do przodu i wtem... piła! Piękna zardzewiała norweska piła z plastikową rączką. Leżała tam, gdzie akurat zatrzymałam się, by zrobić zdjęcie grobli na jeziorze między tunelami. No i wiozłam piłę na bagażniku, trochę się telepała więc nie jechałam zbyt szybko na zjazdach. Potem jeździła busem :)
Po przejechaniu przez góry mieliśmy jeszcze kilkadziesiąt kilometrów góra dół, ale głównie dół, bo wzdłuż jeziora do Odda. I tam zadzwoniliśmy do kierowcy (bo do Longina nie łapało zasięgu), gdzie mamy jechac dalej. Wyszło, że podwiezie nas na kemping bus, bo już ciemno, a przed nami trudny podjazd. I tak byliśmy złojeni, więc raźno przystaliśmy na propozycję. Tutaj zgubiła się dwójka uczestników Longinady, pojechali bez zatrzymywania dalej i dopiero kilka godzin później udało się ich złapać i przywieźć na kemping. Ale przygoda! :)
W oczekiwaniu na bus sieknęliśmy z Meteorem jeszcze jedną skrzynkę, a co.

A i byłabym zapomniała, przed przełęczą zrobiliśmy z Meteorem pieszo premię górską, czyli poszliśmy kilkaset metrów po zboczu do ruin tunelu na starej drodze. Oczywiście była tam skrzynka :)

Żeby było mało przygód skrzynkowych, zamoczyłam moje jedyne ciepłe rękawiczki. Szlag! A tu wszędzie zimno! A to było tak. Podjechaliśmy do wodospadu, w którego okolicy miała być skrzynka z serwisu geocaching.ru. Kilkadziesiąt metrów od drogi. Ale po zboczu wzdłuż wodospadu do góry! No i Meteor poleciał przodem, zniknął mi w krzalu ale łoję za nim. I się zgubiłam, on poszedł inaczej, ja inaczej. W ferworze zapomniałam zdjąć rękawiczki i miałam kompletnie mokre ręce od wody pryskającej z wodospadu na boki. A był ogromny! W końcu znalazłam Meteora ze skrzynką i razem zeszliśmy na dół. Ubłoceni, mokrzy, ale szczęśliwi. My to jesteśmy nienormalni ;)



  • DST 100.74km
  • Czas 06:24
  • VAVG 15.74km/h
  • VMAX 52.70km/h
  • Sprzęt Pradziadek
  • Aktywność Jazda na rowerze
Uczestnicy

Longinada 2013 - Norwegia - Dzień drugi

Sobota, 17 sierpnia 2013 · dodano: 02.09.2013 | Komentarze 2

Kiedy rano otworzyłam oczy, wszystkie znaki na niebie i ziemi dawały znać, że zła pogoda minęła. Piękne słońce, ciepło i owsianka na śniadanie. Niestety bardzo gęsta, bez mleka i z małą ilością owoców była średnio zjadliwa. Ale najwidoczniej byłam niedożarta po poprzednim dniu, bo zjadłam bez grymaszenia. Musiałam tylko trochę posłodzić.
Rowerowo ruszyliśmy na początku stawki, żeby już za chwilę zboczyć z trasy do starorzecza i pyknąć earth kesza.

Nie nastawiałam się na setkę tego dnia, po prostu jechałam do przodu. Ten dzień obfitował w atrakcje turystyczne. Obiad przyszło nam zjeść w okolicy najsławniejszego drewnianego kościoła w Norwegii, rzeczywiście piękny. Na obiad tym razem dostałam upragnione spaghetti i byłam przeszczęśliwa! Potem przejeżdżaliśmy drogą przez środek lotniska (miała szlabany jakby co), a potem zrobiło się nieco pagórkowato. Trochę się zmęczyłam i już myślałam, że trzeba będzie użyć busa, ale w mieście gdzie miał mnie złapać była impreza, a wyszło że chętna jestem tylko ja. Więc musiałabym czekać godzinę wśród podpitych Norwegów. No jednak nie, zwłaszcza że zostało z 20km. No to pomalutku pojechałam, góra dół, góra dół, g... pardon, tunel do objechania, a za tunelem dogonił nas bus. Tylko że stamtąd były 4km do noclegu to machnęłam ręką. I tak zrobiłam prawie 100km. Podjechaliśmy po rozbiciu namiotów po dwie skrzynki i tak dokręciliśmy do setki :)