Info

Więcej o mnie.

Moje rowery
Wykres roczny

Archiwum bloga
- 2025, Marzec2 - 1
- 2024, Wrzesień2 - 5
- 2024, Sierpień2 - 5
- 2024, Lipiec1 - 0
- 2024, Czerwiec1 - 0
- 2024, Maj3 - 5
- 2024, Marzec3 - 6
- 2024, Luty1 - 0
- 2024, Styczeń1 - 3
- 2023, Październik1 - 0
- 2023, Sierpień3 - 0
- 2023, Lipiec1 - 0
- 2023, Czerwiec1 - 0
- 2023, Maj4 - 0
- 2023, Kwiecień6 - 0
- 2023, Marzec2 - 0
- 2023, Luty2 - 0
- 2023, Styczeń6 - 1
- 2022, Grudzień3 - 2
- 2022, Listopad7 - 10
- 2022, Październik16 - 2
- 2022, Wrzesień7 - 3
- 2022, Sierpień14 - 10
- 2022, Lipiec13 - 17
- 2022, Czerwiec16 - 7
- 2022, Maj14 - 0
- 2022, Kwiecień9 - 5
- 2022, Marzec13 - 11
- 2022, Luty9 - 3
- 2022, Styczeń12 - 4
- 2021, Grudzień7 - 0
- 2021, Listopad16 - 0
- 2021, Październik23 - 21
- 2021, Wrzesień15 - 16
- 2021, Sierpień16 - 13
- 2021, Lipiec20 - 6
- 2021, Czerwiec21 - 14
- 2021, Maj19 - 21
- 2021, Kwiecień19 - 10
- 2021, Marzec16 - 29
- 2021, Luty4 - 1
- 2021, Styczeń1 - 0
- 2020, Grudzień6 - 12
- 2020, Listopad9 - 24
- 2020, Październik14 - 18
- 2020, Wrzesień13 - 26
- 2020, Sierpień15 - 35
- 2020, Lipiec23 - 18
- 2020, Czerwiec18 - 16
- 2020, Maj17 - 28
- 2020, Kwiecień22 - 101
- 2020, Marzec27 - 52
- 2020, Luty20 - 27
- 2020, Styczeń22 - 7
- 2019, Grudzień18 - 23
- 2019, Listopad21 - 33
- 2019, Październik28 - 26
- 2019, Wrzesień20 - 34
- 2019, Sierpień10 - 35
- 2019, Lipiec17 - 32
- 2019, Czerwiec8 - 3
- 2019, Maj10 - 17
- 2019, Kwiecień12 - 27
- 2019, Marzec5 - 29
- 2019, Styczeń1 - 4
- 2018, Grudzień1 - 7
- 2018, Październik14 - 29
- 2018, Wrzesień30 - 52
- 2018, Sierpień12 - 14
- 2018, Lipiec14 - 56
- 2018, Czerwiec24 - 24
- 2018, Maj30 - 66
- 2018, Kwiecień31 - 98
- 2018, Marzec23 - 57
- 2018, Luty27 - 56
- 2018, Styczeń18 - 36
- 2017, Grudzień26 - 62
- 2017, Listopad15 - 30
- 2017, Październik31 - 60
- 2017, Wrzesień30 - 89
- 2017, Sierpień18 - 64
- 2017, Lipiec15 - 36
- 2017, Czerwiec26 - 80
- 2017, Maj29 - 112
- 2017, Kwiecień21 - 47
- 2017, Marzec28 - 98
- 2017, Luty24 - 31
- 2017, Styczeń14 - 40
- 2016, Grudzień22 - 92
- 2016, Listopad19 - 64
- 2016, Październik24 - 55
- 2016, Wrzesień27 - 68
- 2016, Sierpień18 - 63
- 2016, Lipiec17 - 58
- 2016, Czerwiec8 - 22
- 2016, Maj24 - 82
- 2016, Kwiecień18 - 42
- 2016, Marzec20 - 66
- 2016, Luty5 - 3
- 2016, Styczeń8 - 26
- 2015, Grudzień8 - 45
- 2015, Listopad15 - 41
- 2015, Październik15 - 71
- 2015, Wrzesień15 - 67
- 2015, Sierpień11 - 41
- 2015, Lipiec15 - 72
- 2015, Czerwiec12 - 67
- 2015, Maj19 - 154
- 2015, Kwiecień9 - 37
- 2015, Marzec9 - 67
- 2015, Luty5 - 28
- 2015, Styczeń3 - 27
- 2014, Grudzień6 - 80
- 2014, Listopad15 - 50
- 2014, Październik19 - 193
- 2014, Wrzesień23 - 87
- 2014, Sierpień28 - 17
- 2014, Lipiec32 - 81
- 2014, Czerwiec30 - 77
- 2014, Maj32 - 140
- 2014, Kwiecień31 - 123
- 2014, Marzec31 - 214
- 2014, Luty28 - 296
- 2014, Styczeń31 - 234
- 2013, Grudzień8 - 53
- 2013, Listopad8 - 114
- 2013, Październik12 - 81
- 2013, Wrzesień11 - 40
- 2013, Sierpień17 - 53
- 2013, Lipiec5 - 11
- 2013, Czerwiec6 - 19
- 2013, Maj11 - 45
- 2013, Kwiecień2 - 4
- 2013, Marzec3 - 30
- 2013, Luty2 - 24
- 2012, Kwiecień3 - 15
- 2012, Marzec1 - 5
- 2011, Listopad6 - 31
- 2011, Październik11 - 24
- 2011, Wrzesień13 - 43
- 2011, Sierpień7 - 3
- 2011, Lipiec12 - 22
- 2011, Czerwiec10 - 8
- 2011, Maj7 - 23
- 2011, Kwiecień12 - 27
- 2011, Marzec4 - 7
- 2010, Listopad3 - 20
- 2010, Październik11 - 32
- 2010, Wrzesień9 - 10
- 2010, Sierpień15 - 58
- 2010, Lipiec16 - 27
- 2010, Czerwiec10 - 41
- 2010, Maj13 - 56
- 2010, Kwiecień9 - 39
- 2010, Luty1 - 4
- 2009, Grudzień2 - 9
- 2009, Listopad10 - 31
- 2009, Październik13 - 68
- 2009, Wrzesień13 - 50
- 2009, Sierpień14 - 42
- 2009, Lipiec14 - 53
- 2009, Czerwiec5 - 32
- 2009, Maj9 - 49
- 2009, Kwiecień12 - 47
- 2009, Marzec2 - 10
- 2009, Luty1 - 8
- 2008, Grudzień1 - 10
- 2008, Listopad1 - 5
- 2008, Październik5 - 4
- 2008, Wrzesień3 - 4
- 2008, Sierpień11 - 7
- 2008, Lipiec7 - 12
- 2008, Czerwiec10 - 20
- 2008, Maj7 - 2
- 2008, Kwiecień2 - 0
- 2007, Sierpień8 - 4
- 2007, Czerwiec1 - 0
Wpisy archiwalne w kategorii
Zupełnie dalekie wyprawy
Dystans całkowity: | 9630.83 km (w terenie 1381.48 km; 14.34%) |
Czas w ruchu: | 629:53 |
Średnia prędkość: | 15.08 km/h |
Maksymalna prędkość: | 56.20 km/h |
Suma kalorii: | 27101 kcal |
Liczba aktywności: | 166 |
Średnio na aktywność: | 58.02 km i 3h 53m |
Więcej statystyk |
- DST 2.55km
- Czas 00:09
- VAVG 17.00km/h
- Sprzęt Pradziadek
- Aktywność Jazda na rowerze
286/365 Nad pięknym mokrym Dunajem - epilog
Środa, 12 listopada 2014 · dodano: 17.11.2014 | Komentarze 0
Mieliśmy być wyrzuceni na drodze przy Radziejowicach, ale kierowca zrobił nam niespodziankę i podwiózł nas do samego Żyrardowa, tylko od południa. Dlatego taki mały dystans, bo trzeba było tylko przez miasto do domu przejechać. Kategoria Longinada 2014, Zupełnie dalekie wyprawy
- DST 70.71km
- Czas 04:50
- VAVG 14.63km/h
- VMAX 45.00km/h
- Sprzęt Pradziadek
- Aktywność Jazda na rowerze
285/365 Nad pięknym mokrym Dunajem dzień 4
Wtorek, 11 listopada 2014 · dodano: 17.11.2014 | Komentarze 2
Jak Tomi wymyśli drogę na skróty, to na bank będzie dookoła. Nawet już się przyzwyczaiłam i protestuję tylko pro forma. Wiem, że i tak będziemy jechać kilka godzin dłużej niż reszta (bo skróty Tomiego są bardzo fotogeniczne), będę upiornie zmęczona (skróty Tomiego przez góry zazwyczaj mają więcej podjazdów) i w zasadzie nie będę się mogła doczekać kolejnej wycieczki w podobne rejony. To przez wrodzony masochizm, bez którego nie da się z tym człowiekiem wytrzymać ;*Toteż oczywiście już w połowie dnia byłam totalnie wypluta i trzęsły mi się nogi ze zmęczenia (na szczęście jeden dłuższy postój z kotem spowodował, że niepokojące objawy ustały i mogłam wolno toczyć się dalej). Skrót prowadził po słowackiej stronie Dunaju, skąd były bardzo ładne widoki na góry, gdzie toczyła się pustawa linia kolejowa i były genialne widoki z plaży na rzekę. Koniecznie musieliśmy się choć na chwilę rozwalić na piaszczysto-żwirkowej plaży. Zresztą mamy z niej kilka muszelek. Drugi postój był planowany, na moście kolejowej położonym na granicy słowacko-węgierskiej. Most przebiega nie nad Dunajem, ale nad jego całkiem solidnym dopływem (rzeczka podobna do naszej Bzury). Mieliśmy kupę szczęścia, bo przez cały poranek nie minął nas ani jeden ciapąg, a mostem przejechały dwa, jeden pasażerski, a drugi towarowy. Na most trafiliśmy wertepiastą gruntówą mijając panią na rowerze, która na polskosłowackie pytanie Tomiego odpowiedziała po węgiersku. Ot takie przygraniczne przygody.
A potem skończyła się sielanka i wjechaliśmy pod górę. Z początku łagodnie, bo na trasie kolejki wąskotorowej, więc jechało się bezboleśnie. Tym lepiej, że okolica była zalesiona i przestaliśmy rypać pod wschodni wiatr, który na poprzednim odcinku trochę nas przystopował prędkościowo. Na trasie spotkaliśmy kamieniołom, mostek i źródełko. Po kilku kilometrach kolejka zakończyła się zaoranym polem i wiatką, trza było z miejscowości zjechać do małej doliny i znów polecieć pod górę. Tym razem ostrzej, miejscami musiałam rower pchać. To właśnie po tym odcinku odbył się postój z kotem, z którym podzieliłam się kabanosem. Tak, kabanosy tego dnia mnie ratowały (w zasadzie dnia poprzedniego również, o czym chyba zapomniałam wspomnieć w relacji). Kolejny podjazd, kolejny zjazd (tym razem szybki i przyjemny, ale trochę mnie to martwiło zważywszy na trasę główną, do której niebawem mieliśmy dobić - każdy metr w dól oznaczał tyle samo w górę).
W końcu dobiliśmy do głównej trasy ucieszeni, że jeszcze jasno i pojechaliśmy zamkniętym dla ruchu samochodowego odcinkiem górskim. Spodziewaliśmy się asfaltu tak jak dzień wcześniej. Niestety asfalt szybko się skończył i zastąpiła go kamienista błotnobreja. Pod górę dużo nie straciliśmy, wszak podjazd zawsze jest wolniejszy. Najwięcej straciliśmy na zjeździe, kamulce i błoto po zrywkach było tak duże, że rzadko przekraczaliśmy prędkość 10km/h. Cieszyłam się, jak jechałam 15, bo to oznaczało "szybciej". Wreszcie wertep się skończył, zaczęła się szosa główna ale i ostatni podjazd solidny. A tu 20 minut do zbiórki. Wiedzieliśmy, że się spóźnimy, ale liczyliśmy sporo nadrobić na ostatnim zjeździe. Ten kawałek podprowadziłam rower, więc znów utracone cenne minuty światła słonecznego. Zmierzchać zaczęło się na zjeździe i czułam, że może zdążymy przed zmrokiem i spóźnimy się góra pół godziny. Ale po drodze okazało się, że remontowane są dwa mosty na strumieniach. To znaczy zamiast mostów są dwie błotne przeprawy dla koparek. Jeden raz przeprawiłam się sama, drugą pomógł mi Tomi. Straciliśmy jednak trochę czasu i w efekcie na miejsce przyjechaliśmy prawie godzinę później niż trzeba. Ale bardzo na nas nie czekali, w końcu trochę czasu zajęło pakowanie klamotów do busa.
Kategoria Longinada 2014, Zupełnie dalekie wyprawy
- DST 67.49km
- Teren 7.00km
- Czas 04:57
- VAVG 13.63km/h
- VMAX 40.00km/h
- Kalorie 1396kcal
- Sprzęt Pradziadek
- Aktywność Jazda na rowerze
284/365 Nad pięknym mokrym Dunajem dzień 3
Poniedziałek, 10 listopada 2014 · dodano: 16.11.2014 | Komentarze 3
Czas opuszczać nasz ulubiony statek i jechać w jakieś porządne góry. Ale najpierw jedziemy wzdłuż Dunaju do miejscowości Szentendre (w węgierskim s czyta się jako sz, a sz jako s, strasznie mnie to gubi). Piękne miasteczko przytulone do Dunaju, jeszcze w ludzkiej skali, czyli możliwe do przejścia piechotą w kilka godzin. My mieliśmy rowery, więc poszło jeszcze szybciej. Tylko foto-stopy nas opóźniały. W krętych uliczkach można było zabłądzić, ale też odnaleźć śmieszne skróty, np. do placu przed kościołem. Z żalem opuszczałam to miejsce, ale nocować mieliśmy na Słowacji, a to jeszcze daleka droga przez góry. Nie chcieliśmy jej pokonywać nocą, więc trzeba było się śpieszyć.Wyjeżdżając z miasteczka natrafiliśmy przypadkiem na kirkut i piekarnię, gdzie nabyliśmy same dobre rzeczy, w tym sprawdzone już przeze mnie pierwszego dnia okrągłe ciacho z makiem. Mniam. Tomi kupił takie fioletowe coś, ale nie dało się tego jeść, mdliło od słodyczy (dał mi spróbować). Tym razem nie było problemów z porozumiewaniem się z panią w piekarence, po prostu od razu pokazywaliśmy paluchami, co chcemy. Chcieliśmy to, owo, oraz banany. Dwa. Przydały się tego dnia i następnego.
Po wyjechaniu z Szentendre spotkaliśmy polanę pełną owiec oraz skansen za płotem. I jedno i drugie sprawiało wrażenie niedostępnego, toteż nie zawarliśmy bliższej znajomości, tylko pojechaliśmy dalej, bo chmury coraz gęściejsze, a dzień niezadługi. Wreszcie wjechaliśmy po ciężkim podjeździe na trasę bez samochodów, za szlabanem. Pięknie, rudo, żółto, brązowo czyli złota jesień jak się patrzy, jeno węgierska, nie nasza. U nas już szaruga, tu jeszcze trwał nasz październik. Bardzo mi się to podobało. To takie cudowne wydłużyć sobie ulubioną porę roku o kilka dni. Pogoda była nadal lekko mglista, ale po wyjechaniu na mniej zalesiony teren dało się obejrzeć majaczące w oddali co wyższe szczyty. Bardzo fajne miejsce do pieszego trekingu. Może kiedyś?
Jedziemy, jedziemy, wreszcie za zakrętem spotkało nas mleko. Taka ściana białego powietrza. Wjechaliśmy w chmurę. Zrobiło się zimno, wilgotno, ale tak pięknie, że wyobraźnia zaczynała mi intensywnie pracować podpowiadając widoki smoków, krasnoludów i walecznych rycerzy. I oczywiście elfów czy innych leśnych stworów ;) No i niestety mgła pochłonęła światło. Udało się jeszcze zjechać z jednego szczytu o szarówce, ale zmrok dopadł nas na głównej drodze prowadzącej do Esztergom, czy raczej słowackiego Sturova. Raz nawet zgubiliśmy drogę, bo po ciemku główna wydawała się boczną. Wreszcie podjechaliśmy po skrzynkę, błądząc po lesie po ciemku musieliśmy wyglądać upiornie. Skrzynkę znaleźliśmy, obiektu keszowego nie, ale to raczej przez brak pomysłu, gdzie się znajduje. W domu Tomi odkrył, że był bardzo daleko od kesza i prowadziła doń inna droga. Nie mieliśmy szans. W podobny sposób przegapiliśmy sąsiedzką opuszczoną bazę wojskową. Raz, że o niej nie wiedzieliśmy, dwa, że była położona bardzo wysoko i pewnie też nie chciałabym tam pojechać. Byłam bardzo zmęczona. A tu jeszcze zjazd.
Wydawałoby się, że zjeżdżanie w dół jest łatwe. Ale nie po nocy, z mijającymi człowieka samochodami, z kurczowo zaciśniętymi marznącymi i mokrymi paluchami na klamkach. Bolały mnie dłonie. Nagle wyjechaliśmy z chmury i nad naszymi oczami ukazało się rozgwieżdżone niebo. Nie mogłam uwierzyć, tak szybko to się stało. Szkoda, że nie byliśmy tu kilka godzin wcześniej, zachód słońca w tej scenerii musiał być niesamowity. No trudno. Zawsze po wyjeździe czuję niedosyt i chciałabym pojechać w dany rejon jeszcze co najmniej raz. Tyle rzeczy zobaczyliśmy, drugie tyle zostało do obejrzenia.
Do Esztergom dotarliśmy ok. godziny 18 i pojechaliśmy do bazyliki na wzgórzu zamkowym. Niestety nie była oświetlona, więc Tomi jej w ogóle nie zauważył, a ja usłyszałam po dźwiękach dzwonów i dzięki temu wiedziałam, w którą stronę patrzeć. Była ogromna. To z całą pewnością największy kościół, jaki dane mi było oglądać. Pewno nie najwyższy, kościoły toruńskie i krakowskie mogą być wyższe, chodzi mi o samą kubaturę bryły. No i trochę "licheńska" w formie, ale na szczęście niezłota, więc następnego dnia oglądało się ją z przyjemnością. Po ciemku nie było widać prawie nic, za to znaleźliśmy miejscowy rower miejski przy tunelu pod wzgórzem. Potem przejechaliśmy przez śliczny metalowy most i dotarliśmy na nocleg. Cisza, spokój, tylko właściciel trochę wkurzony, bo spodziewał się jednej grupy w całości, a mu co kwadrans przyjeżdżała grupka 2-3 osób i chciała klucze do pokojów. Biedak nie miał chwili spokoju i trochę się zaczęłam denerwować, czy da nam wreszcie te klucze. Bo byłam mocno padnięta. W końcu się udało, zalegliśmy, dostałam budyń czekoladowy, wykąpałam się i chyba dopiero wtedy, po kąpieli - moja twarz zaczęła wyglądać normalnie. Przedtem była szaro-biało-czerwona. Ja jednak wolę slow cycling.
Kategoria Longinada 2014, Zupełnie dalekie wyprawy
- DST 49.01km
- Teren 2.00km
- Czas 04:18
- VAVG 11.40km/h
- VMAX 32.00km/h
- Kalorie 1024kcal
- Sprzęt Pradziadek
- Aktywność Jazda na rowerze
283/365 Nad pięknym mokrym Dunajem dzień 2
Niedziela, 9 listopada 2014 · dodano: 15.11.2014 | Komentarze 5
Budapeszt. Miasto sięgające historią czasów rzymskich, a może i wcześniejszych? Formalnie stworzono go z trzech miejscowości, Buda, Obuda i Peszt (Trochę jak Mlekota, Blekota i Pekota z Arabeli), wyrosłych wokół ruin rzymskiej osady Aquincum, którego ruiny można obejrzeć zza płota, bo do muzeum wchodzić się nam nie chciało. Poza tym nie wiedzieliśmy, czy w ogóle jest otwarte, wyglądało na opuszczone i wymarłe.W Budapeszcie nocowaliśmy na Dunaju. Dokładniej w hotelu - statku o wdzięcznej nazwie Aquamarina, która jednak okazała się nie być prawdziwą nazwą statku. Tak naprawdę statek podczas swojej długiej kariery miał wiele imion. Pierwsze to Великий князь Александр Михайлович czyli Wielki książę Aleksander Michajłowicz. Car Aleksander znaczy. Pod rosyjską banderą służył do 1917 roku, kiedy to skomplikowała się sytuacja polityczna Europy do tego stopnia, że gładko wpłynął do Związku Radzieckiego, zwanego CCCP (Cep cepa cepem poganiał). Z oczywistych względów jego imię nie bardzo pasowało nowej władzy i przemianowano go na Харьков czyli Charkow. Co tam z tym Charkowem było, to nie wiem, na pewno Tomi coś napisze, jak skończy relację z dnia w Budapeszcie. Koniec końców ta nazwa też okazała się śliska i wreszcie statek mianowano Память тов. Азина czyli pamięci towarzysza Azina. Średnia nazwa na hostel, prawda? No to go przemalowali, nawet udają, że to prawdziwa nazwa i go pa ruski pod nazwą alfabetem łacińskim piszą. Dałam się nabrać ;)
Pogoda tego dnia dopisywała, ale było mglisto i dzięki temu wychodziły piękne zdjęcia. Niestety popołudniu słońce schowało się za chmury i już nie było tak bajkowo. Za to w nocy główne budynki były tak dobrze oświetlone, że nawet moja maupa je w miarę dała radę uwiecznić.
Na trasie wycieczki mieliśmy ruiny Aquincum, ruiny amfiteatru podobnego do Koloseum (i zbliżonego skalą przynajmniej jeśli chodzi o arenę), trafiliśmy też na fundamenty starej synagogi. Pewnie śladów Rzymian w mieście jest więcej (na pewno przegapiliśmy jeden mniejszy amfiteatr), ale jeździliśmy trochę na chybił trafił, za mało czasu na gruntowne zwiedzanie miasta. Na to by tygodnia nie starczyło, a my mieliśmy tylko jeden dzień. Więc trochę po łebkach dotarliśmy na wzgórze zamkowe, obejrzeliśmy co trzeba i polecieliśmy dalej. I tak rano straciliśmy trochę czasu szukając zjazdu z wyspy, na którą zwabił nas podstępnie most tramwajowy z nitowaną kratownicą pięknej urody. Naszą trasą jeździło takie "naziemne metro", miejska kolejka o numerze 5, która może i dowiozłaby nas do centrum (można wozić rowery), ale Tomi nie chciał kombinowania z biletami, bo się nie wywiedzieliśmy zawczasu co i jak.
Bardzo miłym miejscem okazał się pomnik z parasolami i pan z rozwałką siedzący przy stole na placu. Przy pomnikach z parasolami spotkaliśmy panią, która co prawda nie mówiła po angielsku, ale że Tomi znów ujawnił swój talent lingwistyczny - dogadał się z nią w języku niemieckim, którego nie zna. Ale za to pani znała, więc przynajmniej ona się dogadała z nim. I dzięki temu dowiedzieliśmy się, że niedaleko od parasoli jest dom rzeźbiarza, w którym jest muzeum. Nawet tam pojechaliśmy i Tomi zapuścił do środka żurawia, ale uciekł i ja nie wiedziałam co zrobić, gdy za nim wyskoczył pan z muzeum sprawdzić, kto tam nurkuje przy bramie (brama dzwoniła metalowym dzwonkiem przy otwieraniu). Ale my jesteśmy aspołeczni. Uciekłam za Tomim przeklinając go w duchu ;)
Za to przy amfiteatrze odkryliśmy polski akcent, to znaczy pomnik Katynia. Bardzo ładny, w Polsce takich fajnych nie mamy. Prosty i czytelny w odbiorze, bez zbytniej fanfaronady, za to z szacunkiem dla ofiar. Polacy mogliby się niejednego od Węgrów nauczyć. Zresztą polskich akcentów było więcej. Trafiliśmy na pomnik poświęcony Twierdzy Przemyśl, a także inny, znanemu ziomalowi, generałowi Bemowi. Co do akcentów europejskich mogliśmy obejrzeć stację metra, ale tylko z zewnątrz, bo Tomi czegoś nie chciał złazić. No i Bebo, czyli budapesztańską wersję polskiego Veturilo firmy Next Bike. Nówka sztuka, w tym roku zaczęli. Nawet mi się udało zalogować do systemu, ale budka krzyczała, że chce 1500 ichniejszej waluty, a ja chyba miałam na koncie mniej i mi nie chciało wypożyczyć. Albo nie wiedziałam, jak to zrobić, bo panel był kolorowy i zupełnie inny niż warszawski w obsłudze.
W ogóle było bardzo przyjemnie i żal było, że szybko zapadał zmrok. A przecież i tak ze 45 minut później niż w Polsce. Po zmroku podjechaliśmy obejrzeć bardzo klimatyczny tunel pod torami kolejowymi, z zewnątrz obejrzeliśmy muzeum komunikacji z wbudowanym ciapągiem i samolotem na dachu... potem park, źródełko (zamknięte), pomachaliśmy termom, w których nie zamierzaliśmy się kąpać jak reszta grupy (no przecież już się kąpaliśmy w tym tygodniu), obejrzeliśmy nieco park (w środku jest miasteczko komunikacyjne dla dzieci) i podjechaliśmy w ostatniej chwili nabyć coś do jedzenia z budki. Węgrzy chodzą spać z kurami, ledwo zapadł zmrok, a była to godzina 19ta, a już wszystko zaczynało się zamykać. Zdążyliśmy w ostatniej chwili zamówić w zasadzie to samo co w hotelu dnia poprzedniego, bo wiedzieliśmy jak się nazywa to to po ichniemu. Wyszło taniej, ale równie smacznie. A placek tym razem był ciepły, więc smakował podwójnie. Tylko nie dałam rady zjeść więcej niż 1/4. Strasznie zapycha.
Na sam koniec wróciliśmy po wschodniej stronie Dunaju, obejrzeliśmy parlament z bliska (tu minęliśmy się z bardzo licznym kordonem policji, ciekawe po co szli do parlamentu) i pojechaliśmy dalej obejrzeć jeden z ładniejszych mostów. Który na dodatek ma odnogę na wyspę. Skorzystaliśmy z odnogi i pojechaliśmy wyspą do następnego mostu, na który nie bardzo umieliśmy wjechać trasą dla rowerów, więc wjechaliśmy trasą dla samochodów i musieliśmy się szybko z niej ewakuować na DDRkę. Tylko raz nas ktoś strąbił ;) Trasy rowerowe są dość dobrze oznakowane, ale bywają trudne momenty, gdzie człowiek bez dobrej mapy się gubi.
Wróciliśmy do hotelu grubo po 20, ale Tomi już miał shakowaną grzałkę, więc byliśmy zupełnie niezależni od miejscowej kuchni i mogłam jak poprzedniego wieczoru na półlegalu wypić gorące ziółka, które mi dobrze robią na brzuszek. A i byłabym zapomniała, na zamku nareszcie pierwszy raz w życiu skosztowałam jadalnych kasztanów. Pyszne, ale trochę zapychają i nie zdołałam zjeść całej porcji.
Co do niespodzianek, na zamku trafiliśmy na rzeźby z Asterixem z czasów, gdy jeszcze nie był taki niski i Obeliksem z czasów, gdy jeszcze nie był taki gruby. Znów przydała się pompka, przy kracie z kłódkami zaczepił nas lokals z prośbą o napompowanie kółek w dziecięcym wózku. Mamy w tym temacie pewne doświadczenie, więc wspomogliśmy duuużą pompką.



Kategoria Longinada 2014, Zupełnie dalekie wyprawy
- DST 88.49km
- Teren 1.50km
- Czas 05:15
- VAVG 16.86km/h
- VMAX 45.00km/h
- Kalorie 1824kcal
- Sprzęt Pradziadek
- Aktywność Jazda na rowerze
282/365 Nad pięknym mokrym Dunajem - dzień 1
Sobota, 8 listopada 2014 · dodano: 15.11.2014 | Komentarze 4
Zanim dojechaliśmy do Vác, czyli naszej miejscowości startowej, mieliśmy parę postojów. Ostatni na jakimś zupełnym nigdziu oddalonym mniej więcej godzinę ostrego tyrpania, po którym zrobiło mi się bardzo niedobrze. Na szczęście nic nie jadłam podczas podróży, to się nic nie zmarnowało. Ostatni postój odbył się przy stacji kolejowej z pięknej urody latarniami. A potem rozwałka, ja szukałam sobie miejsca i nie mogłam znaleźć, a Tomi nas rozpakowywał z busa i składał do kupy. Przy okazji wyszło, że niestety podróż scentrowała mi leciutko przednie koło i trochę obcierał hamulec. Ale nie na tyle, by przeszkadzać w jeździe, więc ok.W Vác zabawiliśmy chwilkę, bo a to keszowanie (co jedna skrzynka to gorsza, zupełnie nic nie znaleźliśmy), a to szukanie bankomatu, a to rozwałka na kawę, herbatę i kanapki. Mnie niestety po zjedzeniu i wypiciu czegokolwiek zaczynał boleć brzuch, więc odpuściłam sobie te przyjemności na długo. Dopiero późnym popołudniem poczułam głód i strawa nie powodowała skrętu kiszek. Ale nie uprzedzajmy faktów.
Trasa wycieczki wiodła przez malownicze późnojesienne górki, łagodnie spływające do Dunaju. Ale my w przeciwną stronę, więc trochę się trzeba było spocić, by wjechać na niejedną górę. Na szczęście tego dnia podjazdy były raczej łagodne, fotostopów niedużo (tylko pomniki, rzeźby, kościółki i pałac), jeden spocznik technicznych z powodu niepisanej tradycji na Longinadach, czyli że pierwszego dnia Tomi łata dętki i reperuje rower. Tym razem o dziwo skończyło się tylko na tym jednym razie. Przypadkiem postój odbył się pod starym spichlerzem.
Wisienką na torcie okazała się miejscowość Galgagyörk, o jakże wdzięcznie ugrofińsko brzmiącej nazwie, jak i ozdobionym przystanku autobusowym. Jak na złość zamiast ludności węgierskiej spotkaliśmy tam głównie cygańskie dzieciaki i garstkę rodziców. Węgrzy po prostu siedzieli w domach, albo jeździli samochodami. Węgierska prowincja bardzo przypomina mi polską. Nawet asfalty podobnie dziurami łatane. Tylko kierowcy mniej buraczani. Czasami trafil się wariat na ruchliwszej trasie, ale wyprzedzanie na trzeciego niemal się nie zdarzało, co w Polsze jest niemal normą ("misięśpieszyzm"). Reasumując, znowu mi było lepiej niż w kraju ojców i matek.
Po drodze na przedmieściach Budapesztu trafiliśmy do piekarni z pysznym chlebem i ciachami, lecz niestety Meteor wzbudził panikę swoim angielskim wśród obsługi. Na szczęście Tomi umie się dogadać w każdym języku za pomocą słów kluczy wspomaganych gestami i dostaliśmy dokładnie te pyszne rzeczy, które chcieliśmy. Ja nie wytrzymałam starcia z tak dużą liczbą obcych ludzi mówiących na dodatek w niezrozumiałym języku i uciekłam pod pretekstem pilnowania rowerów. Polecam płaskie, okrągłe ciacha z makiem zakręcane w spiralkę.
Na koniec dojechaliśmy do mostu, który był początkowo zaznaczony na trasie Longina, ale ją zmienił, bo ciężko tam było jechać rowerem. Ale i tak na nim wylądowaliśmy. I w sumie jechaliśmy tak, jak chciałam, choć Tomi przez pół dnia tłumaczył mi, że będziemy jechać inaczej. No dobraaa, co ja się będę kłócić ;)
Pamiątkowa fotka z "Diuną" i wieczorne myk na nocleg do statku, któremu należy się chyba oddzielne opracowanie. W każdym razie okazał się rosyjską perełką z początku XXwieku. Kiedyś był parowcem, dziś po lekkim liftingu robi za hosteloknajpę. Bardzo mi się podobało. Na kolację zjadłam naleśnik z nutellą i spróbowałam węgierskiego placka z serem od Tomiego. Placek niestety był już nieco chłodny. Na ciepło dnia następnego smakował lepiej.
Fotki z całego wyjazdu z wyjęciem Budapesztu na picasie.
A trasa tutaj.
Kategoria Longinada 2014, Zupełnie dalekie wyprawy
- DST 8.91km
- Czas 00:45
- VAVG 11.88km/h
- VMAX 26.00km/h
- Kalorie 186kcal
- Sprzęt Pradziadek
- Aktywność Jazda na rowerze
281/365 Nad pięknym mokrym Dunajem - prolog
Piątek, 7 listopada 2014 · dodano: 15.11.2014 | Komentarze 0
Dziś podróż do Warszawy. Najpierw z Kluską, babcią i Meteorem ciapągiem, potem mały postój we Włochach i rowerowe myk do busa spod dworca zachodniego. Bus się nieco spóźnił, bo korki, więc na miejscu nieco zmarzliśmy. A potem tyrp tyrp, tyrp na Węgry. Chyba jednak wolę pociągi ;) Kategoria Zupełnie dalekie wyprawy, Longinada 2014
- DST 106.55km
- Teren 12.50km
- Czas 07:00
- VAVG 15.22km/h
- VMAX 28.00km/h
- Kalorie 2197kcal
- Sprzęt Pradziadek
- Aktywność Jazda na rowerze
251/365 Cyklogrobbing nad Bzurą #2 dzień 2
Niedziela, 14 września 2014 · dodano: 16.09.2014 | Komentarze 6
Poranek był trudny. Wszystkie moje poranki są trudne, ale ten był wyjątkowy. Późno poszliśmy spać, bo rozbijaliśmy się i jedliśmy po zmroku. W zasadzie poszliśmy spać już w niedzielę. A pobudka skoro świt po siódmej trzydzieści. W końcu jakoś się zwlokłam, ale zgubiliśmy moją czerwoną chustkę na głowę. Dopiero w domu Tomi znalazł ją w swoim śpiworze. Ot, podróżniczka. Początek dnia zaliczyłam więc bez nakrycia głowy i trochę mi to doskwierało.Ledwo się zwinęliśmy z noclegu, kilkadziesiąt metrów i leśny cmentarz. Skrzynki nie znalazłam. Potem wizyta w sklepie. Na rynku jakiś żul strzelał z kapiszonów (czy innego hałaśliwego czegoś), na dodatek rzucał tym w naszym kierunku, za co go gruntownie opieprzyłam. Chwilę później nadjechała spora grupa cyklistów z lekkimi sakwami. Kaski, sportowe ubranka, ani chybi "Warszawka". A jużci, swój pozna swego, grupa zorganizowana z busem wożącym bagaże za nimi. My co prawda oficjalnie z Żyrardowa, ale ja w końcu rodowita warszawianka ;) Pogadaliśmy i każdy w swoją drogę. My do pistacjo... eee... znaczy miętowego kościółka i kwatery wojennej na pobliskim cmentarzu. Kolejne cmentarze, a tu podobnie jak wczoraj - coraz cieplej. Na szczęście po drodze trafił się odpust i udało się nabyć bandanę na moje biedne rozgrzane czoło i od razu zrobiło się przyjemniej. Mimo przykrego wmordewindu.
Po drodze mała odmiana i włażenie na górę. Poczułam się jak w Beskidzie Niskim, hihi, ale takim, gdzie się łazi po krzalu bez szlaku ;)
Późnym popołudniem zawiało nas do Kamionu, gdzie siarczanami z wody mineralnej zmyliśmy błogosławieństwo dnia poprzedniego i szatański Pradziadek mógł odetchnąć z ulgą. Tomi zrobił to pod kamieniem św. Jacka, który jest tam jako niby-pamiątka przekroczenia Wisły na płaszczu. Pewnie płytko było. Mam w tej kwestii własną teorię, miejsce to było świętym gajem, wokół głazu był krąg energetyczny słowiański, świątynię postawiono, by ten kult wywalić w diabły, tylko kamienia ruszyć nie mogli... to dorobili bajkę o św. Jacku i przerobili to to na miejsce pielgrzymkowe i odpustne. Spryciarze, ale my jesteśmy sprytniejsi i czasem pogańskie głazy wykorzystujemy do swoich niecnych celów ;)
Słońce zachodzi, a my 40km od domu! Ejże, miała być krótsza trasa! A tu jeszcze multak w Brochowie, a tu jeszcze wcześniej skrzynka pod Wyszogrodem. No i wracaliśmy po ciemku. Po kulawym asfalcie. Ała, moje dłonie. Ała, mój kręgosłup. Do setnego kilometra jechałam jako tako, ale ostatnie 6 to była istna mordęga. Po wiadukcie nad A2 wyjątkowo sobie z Pradziadkiem weszliśmy, zamiast podjechać. Kilka postojów nieco polepszyły stan moich dłoni, ale wróciłam totalnie wykończona. Dystans dniowy krótszy, ale zmęczenie dwudniowe. Dawno tak zmęczona nie wróciłam do domu, ostatnim razem chyba po życiówce, tej 143 wiosną.
Ale wycieczkę uważam za udaną i pełną przygód, jak lubię :)
Kategoria >100, Zupełnie dalekie wyprawy
- DST 125.84km
- Teren 6.50km
- Czas 07:20
- VAVG 17.16km/h
- VMAX 34.00km/h
- Kalorie 2595kcal
- Sprzęt Pradziadek
- Aktywność Jazda na rowerze
250/365 Cyklogrobbing nad Bzurą #2 dzień 1
Sobota, 13 września 2014 · dodano: 16.09.2014 | Komentarze 2
Sporo keszy cmentarnych do złupienia, jedziemy, bo czasu mało. Pobudka wczesna. Miałam 15 minut więcej czasu, bo Tomi pojechał na rynek po chleb i inne wiktuały śniadaniowe. Na szczęście jechaliśmy z wiatrem, ciutkę bocznym, ale dało się wytrzymać. Jednak postój na cmentarzu pod Bolimowem i kawunia poprawiły mi morale i przestałam marudzić. W końcu zaczęliśmy łupić kesze, jeden po drugim, nie pamiętam kolejności. W większości były to kwatery wojenne z 1939 na terenie cmentarzy parafialnych. Chyba tylko ten w Kompinie był zupełnie niezależny i tam zrobiliśmy kolejną rozwałkę.Wisienką na torcie okazał się pierwszy spawany most na świecie. Nie miał uroku nitowanych kratownic, ale doceniam kunszt, ehem, projektantów, w końcu założenie było takie, by odjąć wagi i potanić produkcję. Anu, ten most zapoczątkował erę brzydkiej konstrukcji drogowej, która trwa po dziś dzień. Tylko podwieszone mosty bywają ładne, ale są drogie i jest ich jak na lekarstwo.
Potem sam tort, czyli skansen w Maurzycach. Pusto, prawie bez ludzi, przyjemnie się zwiedzało i nikt nie właził w kadr ;)
No a potem powrót do zwiedzania cmentarzy i kościółków po drodze. Bardzo ładnych, głównie neogotyckich (lubię cegłę, starą czy nową). Niespodzianką okazał się stary, zrujnowany dom dziecka przy jednym z kościołów. Tym bardziej, że dało się wejść do środka. Ale chodziliśmy na paluszkach, wszystko w środku wyglądało, jakby za chwilę miało się zawalić. Drewniane stropy, dziurawy dach... to jego ostatnie chwile. Wielka szkoda. Zaczepiła nas babcia i próbowała wysondować, dlaczego zachwycamy się tym budynkiem. Przecież taki stary... no właśnie dlatego! Ech.
Pod wieczór trafiliśmy do miejscowości Luszyn, gdzie spotkała nas przygoda turystyczna. Dopadł nas ksiądz proboszcz w trakcie oglądania wnętrza. W pierwszej chwili nie wiedziałam, kto to, bo był zwyczajnie ubrany, pingnęło mi, gdy zaczął opowiadać, ile to czy tamto kosztowało. No i dużo opowiedział nam o remoncie kościoła, obrazów, ołtarzy, wszystkiego. Dużo pracy włożonej i dużo pieniędzy. No i użył bezprzewodowego kropidła, żeby pobłogosławić nas i nasze rowery. Biedny Pradziadek, na stare lata tak go potraktować. Na szczęście ktoś z parafian księdza zajął, bo już schodziło na "śliski" temat naszego bezślubia, zadziecia i ateizmu moich rodziców, przez co nie bardzo wiem, o co chodzi z tymi kościelnymi figo fago. Rozpoznaję jeno style. W Lusinie krzyżuje się gotyk z renesansem, bardzo polecam, bo nawet zgrabnie wyszło. Tylko w środku ołtarze niestety zwyczajne, barokowe. W ogóle w Polsce łatwiej o ołtarz gotycki niż renesansowy, tak mi przyszło do głowy na tej wycieczce. W ogóle śmiesznie wyszło, bo ksiądz myślał, że jesteśmy "młodzi", a nam już bliżej do 40tki niż dalej, khe, khe. A że nie wyglądamy. No cóż, rower odmładza, nie przeczę ;)
Z Pradziadka i roweru Tomiego kropidło zmyliśmy siarką, a raczej siarczanami z wody mineralnej, ale o tym w relacji z dnia następnego.
Luszyna atrakcji nie koniec. Pojechaliśmy do kwaterki 1939 na cmentarzu parafialnym, a wcześniej w pokrzywach odwiedziliśmy pomnik z cmentarza z I wojny, z niemieckimi napisami. Widywaliśmy podobne, ale tak dużego chyba jeszcze nie. Płyt nagrobnych niestety nie było. Szkoda, że taki zaniedbany. Potem wyhaczyliśmy "skrót" do Kiernozi, który szybko zmienił się w malowniczą trasę utykaną kocimi łbami i bardzo starymi wierzbami. Trochę tyrpało, ale nie żałuję, to jedno z piękniejszych miejsc w okolicy. W Luszynie jest jeszcze biały pałac i resztki gorzelni (chyba), z kominem. Urbeks, ale nie wiem czy dostępny. Nie sprawdzaliśmy. Ale to nie koniec. Na cmentarzu parafialnym w Luszynie odkryłam krzyż z... gniazdem owadów kłujących. Chyba opuszczonym (nie sprawdzaliśmy, spore to to było, może szerszenie, może osy, może pszczoły leśne).
W Kiernozi znów cmentarnie, ale tym razem niewojskowo, krypta z trumną pani Walewskiej.
Potem znów od cmentarza do cmentarza, od kesza do kesza, ale było już ciemno i nie mam zbyt wielu zdjęć. Nocleg wypadł przy kolejnym cmentarzu, w lesie, w tak zwanej bezpiecznej odległości. Mogiłka wojenna z I wojny, ale zwiedziliśmy go dopiero rano.
Fotki wrzuciłam do cyklogrobbingu nad Bzurą. Tylko fotki ze skansenu wrzuciłam do osobnego albumu.
Kategoria >100, Zupełnie dalekie wyprawy
- DST 61.35km
- Teren 11.50km
- Czas 04:18
- VAVG 14.27km/h
- Kalorie 1267kcal
- Sprzęt Pradziadek
- Aktywność Jazda na rowerze
244/365 - Dęblyn Puławy Miasto
Niedziela, 7 września 2014 · dodano: 11.09.2014 | Komentarze 7
Poranek okazał się trudniejszy niż myślałam. Tomi szalał od siódmej, ja otworzyłam jedno oko o ósmej i odmówiłam współpracy. Zwłaszcza że nad ranem zmarzłam. A jak wbiłam się w polar, to już w ogóle mi się nie chciało ruszać. Ale w końcu wyszłam, po kawie i chyba kaszce. Trochę mnie bolała pięta od wbitego kolca (dopiero w domu odkryłam, jak głęboko był wbity), więc nie bardzo mi szło chodzenie, ale jechać na rowerze mogłam, więc zero problemu.Zaczęliśmy od harcerskiej kapliczki przy drodze i kesza w fajnym naturalnym maskowaniu. Potem podjechaliśmy do Puław i natknęliśmy się na kiełbaski wiedeńskie przy domu... hep... stylizowanym na sławną wiedeńską kamienicę. Słabo stylizowanym. Coś a la wczesne Łomianki. Potem piękna nitowana kratownica mostu drogowego. Nie oparłam się pokusie przedostania w miejsce, skąd było ją lepiej widać. Tomi oczywiście poszedł ze mną, tylko kazał spiąć rowery (i zniósł mój piętro niżej po schodach, dzielny człowiek). Potem myk na drugą stronę rzeki, kolejna atrakcja - punkt widokowy i kolejna skrzynka.
Wreszcie dotarliśmy do kościoła, ale zaczynała się msza, nici z focenia i szukania skrzynek, to wbiliśmy się do Biedronki na przeciwko. Gdzie na parkingu na pniu po ściętym drzewie znalazłam złotówkę (dzień wcześniej znalazłam pod cytadelą 10 groszy). W zasadzie prawie jedna drożdżówka się zwróciła finansowo. Albo jadłam jeden jogurt gratis. Po posileniu się ruszyliśmy do parku i tam spędziliśmy większą część dnia. Pod kościół podjechaliśmy później, gdy było pusto.
Późnym popołudniem wyjechaliśmy z Puław w kierunku zakładów Azoty Puławy i zwiedziliśmy pobliskie bunkry w lesie. Pod zakładami podjechaliśmy na stacyjkę Chemia!, a potem wzdłuż rury , a potem wzdłuż torów przed siebie szlakiem rowerowym. W międzyczasie Tomi wlazł na wysokie zakończenie tejże rury. Jedziemy, jedziemy, hop i stacyjka w Gołębiu. Do samego Gołębia nie wjeżdżaliśmy, lekko nie po drodze, muzeum ponoć ma ceny zaporowe dla pojedynczych turystów. Powrót do Dęblina przez Bobrowniki i most na Wieprzu. Godzina do pociągu, to jeszcze podskoczyliśmy po skrzynkę z osami i po dwie skrzynki amunicyjne, które bardzo łądnie wyglądały na naszych rowerach. Czego to człowiek na rower nie upakuje ;)
Wszystkie fotki w albumie na picasie.
Kategoria Zupełnie dalekie wyprawy
- DST 52.47km
- Teren 6.00km
- Czas 03:14
- VAVG 16.23km/h
- Kalorie 1081kcal
- Sprzęt Pradziadek
- Aktywność Jazda na rowerze
243/365 Dęblyn do Puław
Sobota, 6 września 2014 · dodano: 11.09.2014 | Komentarze 4
Ruszyliśmy do Dęblina pociągiem. Spodziewaliśmy się tłumów rowerzystów, w końcu kierunek Otwock to popularna trasa, ale spora grupka rowerzystów z naszego peronu pojechała do Siedlec. Mieliśmy więc dość luźno w przedziale, tylko po jakimś czasie dosiadł się jakiś pan, z wyglądu kolejarz. Tomi sobie smacznie drzemał, ja czytałam książkę, ale w końcu tak mi się kleiły oczy z niedospania, że potem tylko jechałam z zamkniętymi oczami, i jeszcze kwadrans jazdy, a na bank bym usnęła. Ale dojechaliśmy na miejsce bez większych opóźnień.Na miejscu oglądania przytorowej lokomotywki, a potem zwiedzanie resztek lokomotywowni. Piękny urbeks, nawet niezbyt mocno zdewastowany jak na pustostan. Okolica mniej zaludniona, to i żulii oraz wandalerii mniej jakoś. A może w Dęblinie po prostu porządni ludzie mieszkają? Mam nadzieję :)
Po lokomoko przejazd kawałkiem śmieszki rowerowej do fortu, który okazał się być prywatny, ale pan właściciel bardzo nie zabraniał, tylko z początku z nas nieco pożartował, że focić nie można. Tamże skrzynka, ale na drugim końcu fortu (od Twierdzy Dęblin). Po zwiedzaniu fortu wróciliśmy do Dęblina i pokręciliśmy się w środku. A to cmentarz, a to Lidl, a to cytadela (kawełek bramy, bo nadal w rękach wojskowych i nie da się wejść). Wreszcie piękna nitowana kratownica mostu kolejowego na Wiśle. Z żalem opuszczałam to miejsce.
Kolejny wyjazd z miasta, kolejne bunkry, jeden nawet z zakazem wejścia, ale postanowiliśmy go olać, w końcu zwiedzamy dobra kultury czy coś (za karę w kolejnym wbił mi się kolec w stopę, przez który kulałam dzień później). Wreszcie opactwo, piękny jakbybarokowy kościół i dojazd na stacyjkę przypominającą nieco modernizm schodami (Bąkowiec). Chwilę dalej cmentarzyk wojenny, kolejny kościół i jeszcze jeden cmentarz. I nie wiadomo kiedy zrobił się wieczór.
Pognaliśmy więc do lasu pod Puławami, gdzie zalegliśmy, zjedliśmy małe co nie co i poszliśmy spać. Oj ciężko się wstawało następnego dnia. Ale o tym w relacji z dnia następnego.
Wszystkie fotki z wyjazdu w albumie na picasie.
Kategoria Zupełnie dalekie wyprawy