Info

avatar Ten blog rowerowy prowadzi lavinka z miasteczka Żyrardów. Mam przejechane 48827.11 kilometrów w tym 8108.16 w terenie. Jeżdżę z prędkością średnią 15.04 km/h i się wcale nie chwalę.
Więcej o mnie.

baton rowerowy bikestats.pl
button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl

button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl

Inne linki

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy lavinka.bikestats.pl

Archiwum bloga

Wpisy archiwalne w kategorii

Zupełnie dalekie wyprawy

Dystans całkowity:9630.83 km (w terenie 1381.48 km; 14.34%)
Czas w ruchu:629:53
Średnia prędkość:15.08 km/h
Maksymalna prędkość:56.20 km/h
Suma kalorii:27101 kcal
Liczba aktywności:166
Średnio na aktywność:58.02 km i 3h 53m
Więcej statystyk
  • DST 63.50km
  • Teren 15.50km
  • Czas 04:00
  • VAVG 15.88km/h
  • VMAX 28.90km/h
  • Sprzęt Pradziadek
  • Aktywność Jazda na rowerze
Uczestnicy

Wyprawa do Jamborka - dzień 3

Niedziela, 29 maja 2016 · dodano: 01.06.2016 | Komentarze 0

Tym razem jedziemy nocować w Łodzi korzystając z uprzejmości Huanna i Moniki po raz kolejny. Staramy się omijać łódzkie wylotówki i lecimy opłotkami po cmentarzach, znów piochy. Parno i duszno, ale za to mniej słońca. Zaczynamy od zwiedzania starej szkoły. Tym razem jedziemy we dwójkę, a Huann do nas dołącza później po drodze. Odwiedzamy też miejsce po leśniczówce (miła łączka i krótki spacer, bo piach nas tak odstraszył, że przystaliśmy na propozycję Huanna i zostawiliśmy nasze rumaki mu pod opieką).

Wreszcie późniejszym popołudniem docieramy do majątku Grohmana, gdzie kiedyś w pałacu założyłam skrzynkę, ale nie z braku czasu nie zdążyliśmy pozwiedzać. Dziś gruntownie przeczesaliśmy co się dało. Oj, chyba kiedyś założymy coś dodatkowego w szklarni. Z oddali hałasowała burza, więc postanowiliśmy się zmyć wcześniej, zahaczywszy o kolejny cmentarz po drodze (za to największy chyba w tym rejonie).


Mogiłka po drodze do miejsca po leśniczówce

I polanka

Inne cmentarze i kapliczka


Grohman




  • DST 76.09km
  • Teren 11.50km
  • Czas 04:50
  • VAVG 15.74km/h
  • Sprzęt Pradziadek
  • Aktywność Jazda na rowerze
Uczestnicy

Wyprawa do Jamborka - dzień 2

Sobota, 28 maja 2016 · dodano: 01.06.2016 | Komentarze 4

Potworny upał, parno, duszno, a na koniec burze. Gdyby nie bunkry odwiedzane raz po raz, chyba bym padła. Początkowo nic nie zapowiadało nieszczęścia, poranek był za ciepły, ale znośny... do leżenia w leżaku, a nie rypaniu w piochach. Ale w leżaku bym dzień zmarnowała, a tak się pozwiedzało to i owo.

Cmentarze, w tym jeden ewangelickich Czechów, ruiny cegielni, jakiś dworek, bunkrów co niemiara (z 10, choć malutkich, a jeden to nawet bez dachu był, nie dobudowali albo ukradli, hi hi). Po drodze spotkaliśmy grupę ze 20 rowerzystów i istek, zdaje się z łódzkiego rowerowego odłamu PTTK (kilka osób miało koszulki z napisami).

Zdjęcie dnia to płot z nart. :)


A reszta jak leci

No i bunkry, w tym ciekawe zjawisko obok jednego z nich (chrystuski bojowe?). Przeważały pojedyncze, ale trafił się też podwójny, o dziwo niezaśmiecony. Do pierwszego bunkra towarzyszył nam dzielnie kolega Huann, a potem musiał już wracać do Jamborka.

A na koniec bunkrowania złapała nas burza i okropna ulewa, ale w trakcie drogi powrotnej podeschliśmy. Inne ulewy szły bokami i nas nie złapały.

  • DST 109.16km
  • Teren 11.50km
  • Czas 06:30
  • VAVG 16.79km/h
  • VMAX 33.40km/h
  • Sprzęt Pradziadek
  • Aktywność Jazda na rowerze
Uczestnicy

Wyprawa do Jamborka - dzień 1

Piątek, 27 maja 2016 · dodano: 31.05.2016 | Komentarze 8

Żyrardów >>> Skierniewice - Dąbrowice -Godzianów - Byczki - Gzów - Przybyszyce - Jeżów - Popień - Wierzchy - Katarzynów - Koluszki - Różyce - Borowa - Karpin - Kurowice - Dalków - Wola Kutowa - Żeromin - Tuszyn - Rydzynki - Zofiówka - Czyżemin - Tążewy - Dłutów - Dłutówek - Łaziska - Orzk (setka!) - Karczmy - Jamborek

Legenda: >>> - ciapąg (korzystamy ze zniżek i darmowych rowerów przez cały rok)

Dzień rozpoczęty nad wyraz przyjemnie, jeszcze nie było upału, więc od Skierniewic jechało się całkiem przyjemnie. Dopiero potem doszły objazdy dziurdziołami i piochami, na których to ostatnich moje łyse opony nie bardzo dają radę, ale mimo wszystko terenu jest na tyle mało, że przepchnięcie roweru na jakimś tam odcinku nie stanowi wielkiego problemu. Tym bardziej, że lepsze opony nie dają pewności przejazdu przez tę Saharę, jaką mieliśmy po drodze.

Dzień pod patronatem cyklogrobbingu, wokół Koluszek wiele cmentarzy ewangelickich, może kiedyś założy się geościeżkę, póki co parę odwiedzonych po drodze do Tuszyna. W Tuszynie mieliśmy zwiedzać stary szpital, ale się spóźniliśmy, wiele budynków wyburzono. W efekcie gruntownie zwiedziliśmy tylko stołówkę, ale za to włączając piwnice i wylegując się na łóżkach. Pod wieczór zajrzeliśmy też do resztek po ośrodku wczasowym i wisienki na torcie, czyli podobizny "Łosia" - pewnego samolotu, którego model kiedyś pieczołowicie sklejałam w dzieciństwie. Właściwie nawet nie pamiętałam, przypomniało mi się, gdy spojrzałam na niego z profilu. Te szybki pamięta się całe życie, zwłaszcza jak się razem z nimi do korpusu dokleiło palce.

Mimo wszystko byłam zmęczona, bo w trakcie wycieczki zrobiło się naprawdę ciepło. Trochę marudziłam pod koniec, niesłusznie, bo następnego dnia miało być dużo gorzej, ale to już inna historia. Ważne, że "setka" wskoczyła kilka metrów od sławnej miejscowości Orzk, co jak Aaar mówi, aż się chce zakląć. ;)

Wreszcie dotarliśmy do Jamborka, gdzie Huann przywitał nas czym miał, a głównie domem i jedzeniem. :)


Mostek na czymś nasypopodobnym i nad bramą.
Stołówka

Łoś

Orzk!




  • DST 82.14km
  • Teren 3.25km
  • Czas 04:28
  • VAVG 18.39km/h
  • Sprzęt Pradziadek
  • Aktywność Jazda na rowerze
Uczestnicy

Jabole we mgle - dzień trzeci

Poniedziałek, 14 września 2015 · dodano: 16.09.2015 | Komentarze 3

Ten dzień miał być lajtowy i szybki, bo trzeba odebrać dziecko z pociągu o ludzkiej godzinie, a przecież wcześniej wypadałoby się wykąpać po trzech dniach lasu. Podejrzewam, że nocą zwierzęta podeszły tak blisko, bo pachnieliśmy jak one, hihi. Swój przylazł i przyszły się przywitać. Ale że nocowaliśmy 10km dalej od Grójca, niż planowaliśmy, to się zrobiła wycieczka dłuższa. Tym bardziej, że nie wracaliśmy najkrótszą trasą tylko trochę dookoła, żeby mieć ładniejsze asfalty. Tak że pobudka jak zwykle bardzo rano, żeby ze wszystkim zdążyć. Do Grójca wszak 20 km pedałowania.

Najpierw podjechałam pod park dworski, ale nie dało się nic zobaczyć, drzewa zasłaniały. Wcześniej była duża brama, ale tam też nic nie było widać. Może da się co obejrzeć od południa, ale to by było za daleko (zawsze tak jest na wycieczkach z Meteorem, jego pomniki odwiedzone, a na moje atrakcje nie starcza czasu). W końcu dojeżdżamy do stacji kolejki grójeckiej, która jest bardzo podobna do stacji w Tarczynie, w zasadzie ten sam projekt, tylko bardziej podniszczona i już nikt tu nie mieszka. Wieża ciśnień również wg schematu, ale w gorszym stanie, za to dało radę wejść do środka. Nadal uważam, że to idealne miejsce na domek dla lavinki, tylko trzeba by się tego metalowego ustrojstwa ze strychu pozbyć. Doszliśmy z Meteorem do wniosku, że najłatwiej za pomocą dźwigu, bo dach i tak trzeba by zdjąć w trakcie remontu, to i górą pojemnik się wyciągnie. A potem to już nowe stropy, być może jeden metalowy da się wykorzystać i mamy ze cztery poziomy mieszkalne (parter może mniej, robiłby za wiatrołap i schowek na rowery, ale nadal to daje trzy całkiem przyjemne pokoje do życia). Obok wieży jest obrotnica, w zasadzie nawet prawie kompletna, tylko w rozsypce. Trochę dalej na północ jest też stary semafor. Tu sobie robimy przyjemną rozwałkę, skoro mgła ustąpiła miejsca słońcu, ale jeszcze jest przyjemnie i chłodno.

Trochę goręcej robi się później, przy okazji zwiedzania samego Grójca. Oglądamy mural z ciuchcią, kilka zabytkowych budynków natury publicznej i "dziadzia" w parku ze sztuką nowoczesną. Odwiedzamy też plac miejski i kościół wraz z ogromnym placem (naprawdę rzadko się zdarza aż tyle miejsca na budynek sakralny). Później mamy podjechać pod mały zrujnowany stadion, ale siedzi tam młodzież na wagarach, wiec odpuszczamy. Po drodze mijamy rondo z dziwnym budynkiem? Okazało się, że to budynek dawnych koszar carskich, nawet miałam je zapisane, ale bez adresu. Dawna cerkiew przy koszarach została obniżona i robi teraz za salę gimnastyczną. Cóż za upadek. Tym bardziej, że była to pierwsza cerkiew w Polsce centralnej. I jeszcze zobaczyliśmy sympatyczne parę drewniaków oraz kamienicę, gdzie niestety wymieniane są okna na plastikowe. Na koniec trafiamy na kirkut, który od dawna chciałam odwiedzić. Niestety nie ma na nim dużo nagrobków, w zasadzie dwa pomniki tylko i resztki kamienia w trawie. 

Czasu mało, a do domu daleko, więc ruszamy z kopyta i jedziemy na Mszczonów mijając jabolowe zagłębie pełne jabłek i innego dobra. Urodzaj jest i tu, drzewa wprost ledwo utrzymują taką ilość jabłek. Po drodze są też koniki i kapliczki. Jedziemy dużo z górki i z wiatrem i choć bardzo gorąco, to jakoś dajemy dotrzeć do domu do godziny 16tej. Dziecko jak się okazało wróciło pociągiem godzinę później niż planowaliśmy, więc udało się jeszcze trochę wypocząć i ogarnąć chałupę. :)

Mapa całej wycieczki:
Route 3 271 229 - powered by www.bikemap.net








































  • DST 78.68km
  • Teren 17.50km
  • Czas 05:16
  • VAVG 14.94km/h
  • Sprzęt Pradziadek
  • Aktywność Jazda na rowerze
Uczestnicy

Jabole we mgle - dzień drugi

Niedziela, 13 września 2015 · dodano: 16.09.2015 | Komentarze 19

Dzień drugi i chyba najciekawszy z wyprawy, zaczął się mgliście. I zimno. Ale jak się jedzie rowerem to zaleta, nie wada. Zwłaszcza po dwóch miesiącach upałów. Zatem po symbolicznym śniadaniu i kawie podjechaliśmy pod Studzianki Pancerne obejrzeć czołg i pzry okazji złupić dwie skrzynki (to ja, bo Meteor miał je już znalezione). Okazało się,  że tym razem da się wejść do środka. Niestety czołg wypatroszony, ale i tak trudno sobie wyobrazić, jak w tej ciasnocie zmieściła się czzwórka ludzi. A tu przecież jeszcze pociski i silnik. Po krótkim drugim śniadaniu pod czołgiem podjechaliśmy do szkoły ozdabianej granatami ręcznymi i wzorem maskującym. Zacne :)

Małe zakupy w sklepie i lecimy dalej, obok pałacu Zamoyskich w Trzebieniu, który jest w trakcie odbudowy. Do pobliskiej gorzelni już nie zaglądaliśmy. W ogóle okolica Kozienic jest bardzo ciekawa, trza by kiedyś porządnie objechać. Dziś po prostu było po drodze. Mamy szczęście, na rynku w Magnuszewie obok haubicy spotykamy mini paradę zabytkowych ciągników, w tym wiekowego Ursusa. Nadymili! Nahałasowali! Ale na szczęście się zatrzymali i wyłączyli silniki. Korzystając z zamieszania ulotniliśmy się we mgle. 

Jechaliśmy spory kawałek wzdłuż wałów Wiślanych i spotkalismy dziwne metalowe ustrojstwo na brzegu. Chyba tam kiedyś były jakies znaki, ale zupełnie zardzewiało i nic nie widać. Po paru przydrożnych cmentarzach i kwaterach wojennych dojechaliśmy do perełki dnia czyli skansenu militarnego pod Magnuszewem, w malowniczym sosnowym lesie. Meteor już tu był, więc na spokojnie zajął się centrowaniem koła (obręcz pęknięta i koło ma się coraz gorzej), a ja poszłam zwiedzać. Czołg znalazłam przypadkiem, dobrze schowany. Oprócz tego dużo różnego innego dobra, na którym się nie znam. Spodobało mi się coś amfibiopodobne i... nowy budynek muzeum, który dość dobrze wpisuje się w moje bunkrowe gusta. I jeszcze zrobili żwirkowy taras widokowy na dachu. Świetny pomysł! Niestety jest jeszcze nieczynne, ale za to w domku-kasie obok można dostać pyszne lody na patyku, coś za coś. Ponoć ekspozycja muzealna powinna sie otworzyć do przyszłych wakacji (gromadzą eksponaty).

Po spędzeniu dłuższego czasu na terenie muzeum i pamiątkowych fotkach z czołgiem pojechaliśmy dalej, mijając po drodze kościół w Rozniszewie, bardzo ładny (jak ja kocham ceglane budynki), kopiec kościuszkowski, znów cmentarz i wreszcie pomnik powstańców styczniowych w kształcie miecza na zboczu. Fajny pomysł, zimą się musi tu świetnie zjeżdżać na sankach. W zasadzie i bez sanek można ;)

Wreszcie podjeżdżamy do Warki i tu jest znów sporo do oglądania. Most kolejowy na Wiśle, kaplica na kirkucie, pomniki, obeliski, kapliczki słupowe i kościoły oczywiście. Wypatrzyłam nawet dziurę w płocie niedużego urbexu, więc i to mam zaliczone. Trochę szkoda, że już nie ma stropów, ale przynajmniej klatka schodowa jeszcze dostępna i można popatrzeć na wszystko z góry. Nie wiem co to, bo na guglach nic nie ma, muszę pogmerać na urbeksowych stronach. Poza tym zaliczamy również zamachy, pardon, zapachy z Warwinu, najpierw taniego wina, potem drożdży, słodu i wreszcie od tyłu jakiegoś paskudztwa. Na szczęście szybko udaje się stamtąd odjechać. A i wcześniej jeszcze krótki spacer po parku z odnowionym dworem i wybudowanym od nowa ceglanym cusiem o przeznaczeniu ekspozycyjnym, jak sądzę. Trza się dowiedzieć, kiedy ruszy, bo póki co jeszcze zamknięte.

Wjeżdżając z Warki odwiedzamy monumentalny pomnik lotników (mieli rozmach skurwysyny, no naprawdę), aż w końcu lecimy do lasy pod Grójcem na nocleg. Niestety wokół tylko sady i jabole we mgle, drogi zarośnięte i chcąc jakoś dotrzeć do lasu docieramy tylko do na wpoły zarośniętej przecinki z chyba nieco nielegalną amboną kłusowników rozbitą na środku drogi. To my i tam. Tu zjedliśmy znów pyszne kiełbaski z ogniska i chlebek. Meteor dopchnął chińszczakiem. Podejrzewałam, że mogą tu mieszkać zwierzęta, bo żaden samochód nie dałby rady tu podjechać. I rzeczywiście, w nocy przyszły dziki. Jeden dyszał nade mną, więc się wcisnęłam w Meteora i poszłam spać, skoro pstrykanie delikwenta nie odstraszyło. W końcu dziki sobie poszły i znów zrobiło się cicho.





























































































  • DST 64.70km
  • Teren 21.50km
  • Czas 04:21
  • VAVG 14.87km/h
  • Sprzęt Pradziadek
  • Aktywność Jazda na rowerze
Uczestnicy

Jabole we mgle - dzień pierwszy

Sobota, 12 września 2015 · dodano: 15.09.2015 | Komentarze 9

Poranek jakby wyjęty z życiorysu. Nie ma takiej godziny. A tu trzeba zdążyć na pociąg. Postanawiam zjeść śniadanie w drugim, po przesiadce w Warszawie. Meteor jakoś mnie holuje między peronami. Tu po raz pierwszy się nie dogadujemy w kwestii zakupu bułek (kto które ma kupić i dla kogo), ale wychodzi to dopiero w ciągu dnia. W każdym razie dopiero po dwóch godzinach od obudzenia zaczynam odczuwać jakiś głód. Dożeram mleko z płatkami z menażki w pociągu do Dęblina. Bowiem moją wycieczkę do Grójca przejął Meteor i oczywiście zaplanował po swojemu. Czyli mogiła na mogile i gdzieniegdzie pomnik wojenny, tak dla odmiany. Dobrze, że się jakie kościoły trafiały po drodze. ;)

Tego dnia zaczęliśmy od obfocenia znanej już stacji, tym razem nie była w dzikim słońcu, lub pod słońce, więc się udało. Potem cmentarz, pomnik, most takie tam dęblińskie klimaty. To już z grubsza znałam. Pogoda nie rozpieszcza, co prawda już nie pada, ale jest zimno i wilgotno. Trafiamy na rynek w Sieciechowie, które kiedyś było zacnym grodem, a dziś tylko podrzędną wioską. Szczerze nijak nie można by podejrzewać jej średniowiecznej świetności. I jeszcze ten kosciół w majtkowym różu, fuj. Zamek rozebrali okoliczni mieszkańcy. Przyjemne miejsce rozwałkowe, zadbany plac z kapliczką, ale nic poza tym. Niemniej zapowiada się fajna wycieczka, to nawet nie próbuję marudzić, żądam tylko osłoniętych od wiatru miejsc. Szanuję swoje nerki. :)

Trafiamy też ponownie do resztek stacji kolejowej w Bąkowcu, gdzie zastaje nas deszcz. Dzięki zadaszeniu udaje się przeczekać i zreaktywować czyjąś skrzynkę prowizorycznie. Jedziemy dziś do Kozienic, po drodze mijając cmentarz z I wojny, kwatery na zwykłym cmentarzu (ja jak zwykle szukam ciekawych postaci na grobach cywilnych i znajduję np. ciekawą rodzinę z XIX wieku). Odwiedzamy neoromański kościóła w Brodnicy. gubimy drogę przy miejscu śmierci "Dziewiątego", przez co musimy się wracać parę kilometrów.

W Kozienicach focenie zaczynam od drewnianego sporego młyna, a potem to już standardzik, przejazd przez miasto, odwiedzenie pałacu (który kiedyś wyglądał dużo ładniej, ale się zniszczył i teraz po kawałku odbudowują się oficyny). Jest tu też najstarszy świecki pomnik w Polsce, niepozorna kolumna poświęcona naszemu królowi, Zygmuntowi Staremu. A dokładniej faktowi, iż pojawił się on był na tym świecie z pomocą matki swojej, Elżbiety Rakuszanki z Habsburgów, wnuczki cesarza niemieckiego po matce. Naaa, polscy królowie byli małopolscy z urodzenia i żenili się z jakimiś włoszkami, no Sodoma i Gomora. Swoją drogą, że też polskiej szlachcie zawadzała Bona, a już niemiecka mamusia króla rodzonego nie. Jakie to "nasze". Poza tym w parku obok pałacu odkrywamy model przęsła mostu, którym Jagiełło przeprawiał się przez Wisłę w czerwińsku. Słowo daję, nie planowaliśmy, że akurat tak sprytnie połączy się dzisiejszy dzień z poprzednią wycieczką do Czerwińska. Jednak bardziej przypadła mi do gustu drewniana rusałka na wyspie, niż super realistyczne rzeźby wojów i innych takich. W Kozienicach jest też kirkut, ale zamknięty. Tuż przy nim trafiliśmy na ślub tirowców, ała, moje uszy. 

Zaczęło się zmierzchać, więc pognaliśmy do lasu i tam przypadkiem odkryliśmy dawną trasę wąskotorówki. Dzięki paru mostkom o nośności kilku ton, które mają się wyśmienicie. Bez nich pewnie byśmy nie zwrócili uwagi na tajemniczy wał po prawej stronie. Meteor nawet zauważył jeden samotny podkład kolejowy. Tyrpało, ale droga była dość szybka i z wiatrem. Takie było założenie, wiatr miał pomagać. Dojechaliśmy do rzadziej zarośniętego młodego lasu z sosnami i jeszcze młodszymi dąbkami i spożyliśmy same dobre rzeczy typu kiełbaska. Na dobry koniec dnia. Prawdziwe atrakcje miały nadejść jutro.

Zdjęcia z całej wyprawy pod tym linkiem, reszta relacji wkrótce.
















































  • DST 60.36km
  • Teren 7.00km
  • Czas 04:05
  • VAVG 14.78km/h
  • VMAX 37.10km/h
  • Sprzęt Pradziadek
  • Aktywność Jazda na rowerze
Uczestnicy

W Krainie Kwitnącej Czeremchy - Podlasie 2015 - Dzień 5 - "My tylko pod szlabanik"

Wtorek, 5 maja 2015 · dodano: 10.05.2015 | Komentarze 9

Noc była wyjątkowo cieplejsza, ale nadal przydałoby się dwa, trzy stopnie więcej. No ale już nie narzekam. Poranek słoneczny zapowiadał upalny dzień. I rzeczywiście, przydały się sandałki, a niedługo później trzeba było się rozdziewać z babetli. Chłodniej zrobiło się dopiero u kresu podróży, przed wsiadaniem do ciapągu w Czeremsze.

Najpierw z rana podjechaliśmy na górę, gdzie pierwotnie przechowywano ikonę z Góry Grabarki, zanim wylądowała na Grabarce. Dziś to ledwo co odwiedzane miejsce, ale rano spotkaliśmy tam staruszkę. Czasem nazywana jest górą Bazylka, a tak naprawde jest Górą Prowały. Później udaliśmy się na wschód (tam musi być jakaś cywilizacja!), do uroczej błękitnej cerkiewki. Miejscowość Tokary, którą po wojnie podzielono na pół. Ludność katolicka przeniosła się na ziemie polskie, a prawosławni zostali w większości po dziś białoruskiej stronie. Droga między nimi została przerwana. Nie ma też przejścia granicznego, a szkoda, bo mogło by być pieszorowerowe-turystyczne, z jednodniową wizą czy czymś w tym rodzaju, tak by można było dojechać do puszczy białowieskiej od południa, zwiedzić Kamieniec, wzdech, jak długo jeszcze w tym miejscu będą trwały te dziwne, małe wojenki?

W tym miejscu zlokalizował nas strażnik od pogranicza i wylegitymował, wypytał i się wręcz zdziwił, że nie poszliśmy na Białoruś, bo w długi weekend podobno im brakowało ludzi, żeby turystów wyłapać i przyprowadzić z powrotem do Polski. Zwłaszcza niemieckich, którzy nie rozumieli, że tam za szlabanem ludziska są mniej przyjaźni i nie mandatem, ale przesłuchaniem i aresztem może się skończyć wycieczka. Miło pogawędziliśmy i rozstaliśmy się w przyjaźni.

Tym razem nie pchaliśmy się do Puszczy Białowieskiej, może innym razem, zwłaszcza że odkryliśmy, iż z Czeremchy jeździ do Hajnówki szynobus. Mieliśmy własne atrakcje na trasie, na przykład grodzisko w polu czy górę z niemieckich (wojennych) mydełek w lesie, przy pozostałościach ziemnych trasy kolejowej (bocznica jaka, czy coś, został rów). Do Czeremchy zawitaliśmy dość wcześnie, mieliśmy z dwie godziny zapasu do pociągu, może ciut mniej, więc na spokojnie udaliśmy się na zakupy do sklepu, a potem jeszcze pokeszowaliśmy po okolicy, by na koniec na spokojnie wbić się do szynobusu jadącego do Siedlec. W Siedlcach za to nerwowo, bo szynobus z racji remontu zatrzymuje się wcześniej i parę kilometrów trzeba przejechać rowerem, bo autobusem rowerów wozić nie pozwalają. A tu tylko 9 minut do odjazdu naszego pociągu. Sprężyliśmy się i zdążyliśmy, choć jeszcze długo miałam słodką ślinę z wysiłku (na prostej wyciągałam 35km/h, na lekkich zjazdach szybciej). Do Warszawy Wschodniej dojechaliśmy bez większych opóźnień, choć ruszyliśmy z poślizgiem. 

A w Warszawie jakieś awarie, skmki jeżdżą na zachód co 5 minut, niektóre pociągi poopóźniane godzinę, ciekawe kiedy nasz przyjedzie i czy w ogóle? Ten ze Skierniewic przyjechał 20 minut później niż powinien, zatem nasz na starcie złapał 15 minut opóźnienia. Ale o dziwo nie złapał po drodze więcej, a nawet trochę nadrobił i byliśmy w domu niedługo po 22.

Linka do wszystkich zdjęć z weekendu

Przejechane 332 kilometry w pięć dni, acz pierwszy i ostatni nieco urwane.






























































  • DST 70.96km
  • Teren 14.00km
  • Czas 04:53
  • VAVG 14.53km/h
  • VMAX 42.00km/h
  • Sprzęt Pradziadek
  • Aktywność Jazda na rowerze
Uczestnicy

W Krainie Kwitnącej Czeremchy - Podlasie 2015 - Dzień 4

Poniedziałek, 4 maja 2015 · dodano: 10.05.2015 | Komentarze 23

Tego dnia prognozy zapowiadały się pochmurne. Każdy na wakacjach marudzi, ale nie fotoamator, wiadomo, że w lekkim cieniu super wychodzi architektura i młoda zieleń, nie ma problemu ze zdjęciami pod słońce i inne takie. Między innymi dzięki pochmurnej pogodzie tak cudowne wyszły mi zdjęcia koni. Ale od początku.

Wstaliśmy rano, żeby złapać jeszcze trochę słonecznego ciepła, którego wcale się nie czuło, bo wiał chłodny wiatr. Pierwsze swe kroki, a raczej pedały skierowaliśmy w stronę sklepu z żywnością. Ale najpierw natrafiliśmy na uroczą cerkiewkę (zapewne przerobioną na kościół) z grobem secesyjnym na zapleczu. Ciekawostka. Niestety napis na kamieniu był słabo czytelny. Za to pod sklepikiem bytowała miejscowa ferajna i bohema, aż prawie dla nas, meneli podróżniczych, nie starczyło miejsca. Pozbyliśmy się śmieci, kupiliśmy wodę, bułki i jeszcze jakieś rzeczy do jedzenia, pognaliśmy dalej mijając co jakiś czas piękne, drewniane chałupiska.

Wreszcie dojechaliśmy do stadniny koni arabskich w Janowie Podlaskim. Za czasów dzieciństwa to była moja mekka, kochałam araby, fantazjowałam na temat ich fruwajacych i niepokornych dusz, no cuda wianki. Ale z tego wyrosłam i przez to nie miałam aż takiej frajdy, jaką mogłabym mieć. Ale i tak czułam się wspaniale, tym bardziej, że wypuścili część koni bliżej barierek i mogłam je lepiej sfocić. Z bliska głównie kuce, albo jakąś specjalną mniejszą beżową rasę (nie znam się, ale mi się bardzo podobała- edit: po zasięgnięciu jezyka w sieci doszłam do wniosku, że to mogły być konie biłgorajskie, ale stu procent pewności nie mam, po stadnina tych koni owszem jest, ale zupełnie gdzie indziej, może były z wizytą). Po drobnym błądzeniu znaleźliśmy też cmentarz koni.

A potem znów nadbużańskimi klimatami, wzdłuż falujących wzgórz, bo byliśmy już na Podlasiu północnym w południowej części, dotarliśmy do prawdziwych gór w Mielniku. Najpierw jednak dotarliśmy do przegrody o wilgotności 100%, na szczęście był prom kursujący do 18tej, więc mieliśmy trochę czasu. Myknęliśmy więc na punkt widokowy na styku trzech województw, podlaskiego, lubelskiego i mazowieckiego. Miłe miejsce. Przeprawa promowa tuż przy granicy z Białorusią, w Niemirowie, ale żadnego pogranicznika nie spotkaliśmy. Wioski wyglądały na wymarłe, albo leciała akurat wtedy jakiś serial. ;) Zanim wjechaliśmy do Mielnika, udaliśmy sie do małego bukra w iglastym zagajniku. Co ciekawe, jego konstrukcja nie była typowo żelbetowa, ale składała się z kamieni - rzecznych otoczaków. Ogromnych!

Czułam się tutaj, jakbym wyjechała za granicę, przyzwyczajona do płaskiego Mazowsza. W Mielniku odwiedziliśmy odkrywkową kopalnię kredy (naprawdę można nią rysować, tylko trochę się kruszy) i przypadkiem pozostałość starego cmentarza, sądząc po charakterystycznych krzyżach - prawosławnego. Byliśmy też przy ruinach kościoła na górze zamkowej i wdrapaliśmy się na zarośnięty punkt widokowy (tylko ze schodów widać rzekę). Na koniec wjechaliśmy, a raczej wpełznęliśmy przez wał morenowy na nieco wyżej położony punkt widokowy, z którego dla odmiany widok był taki sobie, ale sama drewniana konstrukcja ze schodami - bajeczna. Jak się lubi konstrukcje drewniane i potrafi docenić kunszt autora ;)

Nocleg odbył się niedaleko świętego źródełka bijącego u stóp kilku krzyży i niedaleko od pierwowzorru góry Grabarki. Mało znane miejsce i dobrze, bo nikt się nie kręcił i mogliśmy w spokoju zjeść kolację. Przy krzyżach i źródełku (które wyglądało trochę jak dół na deszczówkę) rośnie sobie cudownej urody drzewo kubeczkowe.




















































































  • DST 74.37km
  • Teren 11.00km
  • Czas 05:18
  • VAVG 14.03km/h
  • VMAX 31.20km/h
  • Sprzęt Pradziadek
  • Aktywność Jazda na rowerze
Uczestnicy

W Krainie Kwitnącej Czeremchy - Podlasie 2015 - Dzień 3

Niedziela, 3 maja 2015 · dodano: 09.05.2015 | Komentarze 5

Icm zapowiadał zimną noc, ale natura przesadziła. Ja rozumiem, że jak wiosną nie ma chmur, to jest zimno, ale poniżej pięciu stopni to jest draństwo. Byłam soplem lodu, nawet słońce mnie nie rozgrzało i jechałam w polarze marząc o kurtce schowanej w sakwie. Może nie szczękałam zębami, ale rozgrzałam się dopiero około południa, na rozgrzanej słońcem ławce. Nawet trochę pokasływałam, ale co nas nie zabije, to nas wzmocni. Miejscowość Kodeń jest ciekawym miejscem dla osób lubiących architekturę sakralną. Tu tego w bród, kilka dróg krzyżowych, ogrody maryjne i inne dewocjonalia w plenerze. A wszystko tuż obok granicy na Bugu. Oczywiście poszliśmy nad rzekę, a co.

Później pojechaliśmy do cerkiewki przerobionej na kościół, ale na finiszu wyprzedziła nas autokarówka ze staruszkami. Zrobili niezły tłum, poza tym trwała msza, daleko tu było do ciszy i spokoju, jakie lubimy podczas zwiedzania. No trudno, bywa i tak. Posiedzieliśmy tyle o ile i pognaliśmy dalej wzdłuż wałów na Bugu i łąk pełnych mleczy. Nawet dwie sarny się dały, jedna zobaczyć, druga usłyszeć. Tu też trafiliśmy na pierwszy fort ziemny, zaczątek twierdzy na północy. 

Wreszcie znów cywilizacja, cyklogrobbing jak się patrzy, utknęłam na foceniu krzyży na jednym cmentarzu, a potem kamieni na mizarze. Ale to nie koniec, musimy zaliczyć jakieś bunkry, to zaliczamy. Częściowo fort wysadzony, ale jest co oglądać. Niestety skrzynki nie ma. Za to trochę dalej zakładam swoją, w koszarach na przedpolu Terespola (o jego ciekawej historii, jak i rodzinie Flemmingów, tych od tatusia księżnej Izabeli Czartoryskiej, warto poczytać). Wjeżdżamy na trochę do Terespola, kręcimy się po opłotkach po bunkrach i zawracamy jadąc drogą fortową. Dookoła asfaltem byłoby szybciej i przyjemniej, ale Tomi się uparł. Sadysta.

Mijamy jeszcze jeden ceglany kościółek i spać. A raczej żryyyć i spać. Niestety nocujemy w korzennym liściastym lesie, więc mimo że cieplej, to mniej wygodnie (tak to jest, jak z lenistwa bierze się zwykłą karmiatę zamiast nadmuchiwanej, z której co prawda i tak schodzi powietrze, ale chyba jest bardziej korzenioodporna). Zmęcz.































































  • DST 28.33km
  • Teren 0.75km
  • Czas 01:45
  • VAVG 16.19km/h
  • VMAX 25.90km/h
  • Sprzęt Pradziadek
  • Aktywność Jazda na rowerze
Uczestnicy

W Krainie Kwitnącej Czeremchy - Podlasie 2015 Dzień 1

Piątek, 1 maja 2015 · dodano: 09.05.2015 | Komentarze 6

Wyprawa na wschód chodziła za nami od ponad roku. Ale a to trwał jakiś remont, a to nagle wyskakiwał nam inny wyjazd, a to w jedynym wolnym terminie okazywało się, że nie mamy z kim zostawić Kluski, a robienie długich dystansów z nią w foteliku odpadało. No i wreszcie udało się, Kluska pojechała z babcią do Warszawy, a my mieliśmy pół następnego dnia na dopakowanie ostatnich gratów i ruszenie w dal. Pogoda okazała się łaskawsza, niż w zapowiedziach, ale może akurat nie trafiliśmy na większą zlewę. A raczej trafiliśmy jadąc już pociągiem, więc nas niewiele obeszła. Na Podlasie dostaliśmy się z tylko jedną przesiadką, w Warszawie. Stamtąd pojechaliśmy przyśpieszonym długim, lekko pustawym piętrusem (pewnie większość ludzi pojechała rano) przez Siedlce do Łukowa (w pociągach a to spotykaliśmy pana kontrolera, który przyznawał się do łukowskich korzeni, a to innego pana kontrolera, który zaciągał po wschodniemu). W Łukowie stał planowo 20minut, przec co wcale nie byliśmy aż tak dużo wcześniej, ale na pewno zyskaliśmy na braku tyrpania się z manelami po peronie.

Pierwszy dzień to przede wszystkim dojazd jak najdalej na sensowny nocleg (mój pomysł, jak nie stracić piątku, a raczej połowy soboty na jazdę w pociągu). Nocleg odbył się w lesie po drodze do Międzyrzeca Podlaskiego, ale najpierw mogliśmy obejrzeć sobie Miga i klasztor w Łukowie, wesołe witacze w jednej wsi z babą i dziadem oraz przyjemny drewniany kościółek obok burzy. Ajć, burza, uciekamy! W ostatniej chwili wjechaliśmy do lasu i rozbiliśmy w jako tako płaskim miejscu (tak naprawdę to były dziury i doły, ale za to suche). Chwilę później wokół namiotu zrobiło się ciemno i mokro, ale już nie grzmiało. Padało pół nocy, a potem kropiło z choinek, więc hałas podobny, przez co budziłam się co chwila, ale o dziwo obudziłam się wyspana. Pewnie z nadmiaru tlenu. 

Wpadajac wieczorem do namiotu Tomi zgubił licznik, ale go na szczęście następnego dnia znalazł. W trakcie przygotowywania się do posiłku wymyśliłam grę w zgadywanie, Tomi mógł odpowiadać "tak", lub "nie", ale bawił się niesportowo i często odpowiadał "i tak i nie", co mnie doprowadzało do furii. A na koniec się okazało, że wymyślił kolację, którą zresztą przygotowywał. Bardzo szybkie i niezdrowe dania, ale w deszczu pod namiotem człowiek nie marudzi, tylko je. :)